Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

RPWL - Tales From Outer Space

 

(2019 Gentle Art Of Music)
Autor: Włodek Kucharek
 
rpwl-talesfromouterspace s
Tracklist:
1.A New World
2. Welcome To The Freak Show
3. Light Of The World
4. Not Our Place To Be
5. What I Really Need
6. Give Birth To The Sun
7. Far Away From Home
                 
Lineup:
Yogi Lang (wokal/ instr. klawiszowe)
Kalle Wallner (gitara/ bas)
Markus Jehle (instr. klawiszowe)
Marc Turiaux (perkusja)
              
Goście:
Guy Pratt (bas)
              
„Napakowany” pozytywną, rockową energią po znakomitym koncercie RPWL przystąpiłem do pracy nad tekstem, którego tematem będzie najnowszy album wymienionego bandu, ale nie tylko, ponieważ sięgnę do czasów z początku lat 90-tych, gdy narodził się pomysł, między innymi pod silnym wpływem twórczości Pink Floyd,   utworzenia rockowego składu realizującego pomysły artystyczne kwartetu młodych Bawarczyków. Bo RPWL pochodzi z niewielkiego, bawarskiego miasta Freising, „rzut beretem” od centrum kultury tego regionu, Monachium. Pomimo faktu, że Freising liczy tylko około 50 tysięcy mieszkańców, może pochwalić się bardzo bogatą w zdarzenia historią, dumną nazwą „Miasta uniwersyteckiego” ( u naszych zachodnich sąsiadów, takie miano to wielki splendor dla miasta), a ślady istnienia Freising znaleźć można w źródłach piśmiennictwa już sprzed 1300 lat. Ta ostatnia informacja przysłuży się być może rockowym fanom z zacięciem turystycznym, a wracając do muzyki należy stwierdzić, że z przyjemnością można prześledzić rozwój artystyczny zespołu od samych początków, czyli powstania grupy Violet District aż po współczesne wcielenie RPWL, od cover- bandu Pink Floyd, aż po grupę muzyków, którzy przez lata działalności wypracowali autonomiczny styl, nie zapominając o swoich fascynacjach, w szczególności wczesnym dorobkiem Floydów, od grupy amatorów bez nazwy, odtwarzających utwory legendarnych kolegów, aż po wiele udanych płyt z autorskim materiałem, co łatwo można sobie było uświadomić w czasie występu koncertowego, złożonego z dwóch części, nagrań z premierowego longplaya „Tales From Outer Space” oraz wyboru nagrań reprezentujących większość publikacji studyjnych formacji. A nie ma nic bardziej spektakularnego dla muzycznego wykonawcy, potwierdzającego popualrność i szacunek dla jego dokonań, jak frekwencja w czasie występu „na żywo”. Kto był obecny, ten wie, że ten ostatni czynnik zadziałał wyśmienicie. 
Tak się akurat składa, że mam okazję śledzić rozwój muzyczny grupy od samego zarania, czyli wymienionego już w tekście z nazwy składu Violet District. Już wtedy, gdy zupełnie przypadkowo natrafiłem na dysk anonimowych rockmanów z rejestracją muzyki wypełniającej wydany własnym sumptem longplay „Terminal Breath” (1992), odnalazłem w tej muzyce to „coś”, co nakazało mi „zawiesić ucho” na klimatycznych kompozycjach prowadzonych wokalnie przez faceta, operującego głosem łudząco podobnym do Davida Gilmoura. Tym gościem okazał się Yogi Lang, który w tamtych czasach występował w podwójnej roli, producenta i wokalisty na prawach „the Guest”. Jeszcze wtedy nikt nie miał bladego pojęcia, że oto mamy do czynienia z bajkową przemianą „brzydkiego kaczątka” w pięknego dumnego i dostojnego „łabędzia”. Oczywiście w tym momencie ktoś może się żachnąć, mówiąc, hola, hola, piszesz facet o grupie, którą, spoglądając z perspektywy ogólnoświatowego rynku mediów, nazwać można co najwyżej niszową, a atmosferę wokół ich muzy tworzysz taką, jakby RPWL należał do „Ivy League” rocka, a tak nie jest. I w tym punkcie zgoda, niemiecki band nie należy do rockowych tuzów, wypełniających stadiony bądź wielkie hale sportowe, ale uczciwie przyznam, że nie chciałbym usłyszeć tej subtelnej muzyki poza kameralnym wystrojem muzycznego klubu. Zaginęłaby wtedy ta cała magia, rozproszeniu uległyby te dziesiątki detali stricte brzmieniowo- instrumentalnych, które decydują o klimacie przekazu. Bo artyści zrzeszeni w RPWL to mistrzowie budowy nastroju, przepięknych linii melodycznych, inteligentnego operowania dynamiką, tworzenia ciepłego, przyjaznego  brzmienia, „przełamywanego” niekiedy podniesieniem poziomu decybeli, ostrzejszym riffem, czy wzmocnieniem perkusyjno- basowego soundu. RPWL posiada także w programie swoich występów żelazne punkty, bez których dla wielu słuchaczy ich koncert straciłby „legitymację ważności” i nie ma nic cenniejszego od widoku zróżnicowanej wiekowo, wielopokoleniowej publiczności „wydzierającej gębę” przy „Roses” albo wręcz „lewitującej” przy dźwiękach i motywie melodycznym „Hole In The Sky” z fonograficznego debiutu „God Has Failed” z roku 2000.
Ale sięgnijmy najpierw do kilku szczegółów związanych z „aktem założycielskim” RPWL.
Na starcie czyli w roku 1996 było ich czterech, Paul Risettio- perkusja, Chris Postl- bas, Kalle Wallner- gitara oraz Yogi Lang- wokal i klawisze. Wspominałem już o tym zdarzeniu wyżej, czyli o występach jako zespołu bez nazwy określanego Pink Floyd- coverband. Dopiero rok muzycy później postarali się o pomysł na banalną nazwę, którą utworzyły pierwsze litery ich nazwisk, co stało się przez ostatnie lata przyczyną pewnego dysonansu, gdyż rotacja personalna łatwo doprowadziła do sytuacji, gdy nazwa przestała być aktualna. Muzycy poradzili sobie z problemem prosto i bez finezji, zignorowali go. Trudno nie przyznać im racji, ponieważ tak naprawdę najważniejszym czynnikiem jest zawartość dźwiękowa tworzonej muzyki. A nazwy, pseudonimy, ksywki to absolutny margines. Początkowe odtwarzanie i interpretowanie Floydowych kompozycji Syda Baretta z okresu psychodelicznego było być może zajęciem interesującym, ale zapewne mało kreatywnym. Dlatego członkowie RPWL dosyć szybko przystąpili do pisania własnych utworów, a celem stało się rozwijanie własnego, autorskiego stylu, choć nie ma sensu zaprzeczać, że do dziś w muzyce formacji pozostały wpływy Floydowej twórczości. Z drugiej jednak strony korzystanie z bogactwa artystycznego dziedzictwa PF nigdy nie przybrało formy nachalnego i bezrefleksyjnego klonowania, korzystanie z inspiracji artystycznym spadkiem po Floydach w przypadku RPWL zawsze trzymane było w ryzach, nie przekraczając granicy przyzwoitości, z wyraźną pieczęcią własnego talentu i kreatywności. Debiutancki album studyjny, bardzo udany  „God Has Failed” ukazał się w roku 2000. Ale w momencie publikacji ujawniła się słabość nazwy kwartetu, bo z czteroliterowego hasła „wyszło” „P”, ponieważ skład tymczasowo postanowił opuścić basista Ch. Postl. A to nie był jeszcze koniec zmian personalnych, bo po edycji albumu „Stock” kolegów pożegnała następna litera, mianowicie „R”, której właścicielem był perkusista Paul Risettio. I taki stan pod tym względem utrzymuje się do dnia dzisiejszego, czyli jak to zauważono w mediach niemieckich, logo RPWL to od wielu lat „makulatura”. Ale muzycy nie przejęli się przebiegiem zdarzeń i po uzupełnieniu składu z powodzeniem i sukcesami kontynuowali działalność koncertowo- fonograficzną, zdobywając sobie tysiące fanów w całej Europie, także w naszym kraju, gdzie RPWL od lat ma ustaloną markę, a ich koncerty cieszą się niesłabnącą popularnością, czego najprostszym dowodem jest reakcja publiczności i frekwencja w okresie od 10 do 13 kwietnia na czterech koncertach zespołu, które przyniosły bardzo pochlebne recenzje. Wracając na chwile jeszcze do historii odnotować należy, że następne płyty długogrające kwartetu przynosiły muzykę bardzo dobrej jakości, mocno osadzoną w progrockowej tradycji, bez silenia się na próby innowacyjnego „psucia” klasyki. Główne akcenty wydawanych systematycznie albumów prezentowały spójne stylistycznie kompozycje, z wyraziście wytyczonymi liniami melodycznymi, analogowym brzmieniem i mającymi do zaoferowania ciekawą tematykę tekstami, aż po koncepcyjną podróż przez świat zarejestrowaną pod tytułem „Beyond Man And Time” z roku 2012. Dwa lata wcześniej, przy okazji małego jubileuszu 10-lecia działalności, powstał album „The Gentle Art Of Music”, którego edycja ukazała się pod egidą świeżo utworzonej wytwórni płytowej o takiej samej nazwie. Ponieważ idea koncept- albumu sprawdziła się znakomicie, artyści rozwinęli ją i umieścili w muzycznych ramach projektu płytowego „Wanted”, stanowiącego tematyczną kontynuację fonograficznego poprzednika. Po tym wydarzeniu czwórka Bawarczyków wystawiła cierpliwość fanów na próbę, gdyż okres oczekiwania na kolejny rozdział studyjny aktywności artystycznej wydłużył się do pięciu lat. 22 marca 2019 po licznych anonsach do rąk słuchaczy trafił dysk z logo RPWL opatrzony tytułem „Tales From Outer Space” i po krótkim czasie wspiął się na 49 pozycję w zestawieniu najlepiej sprzedających się płyt w Niemczech, co pod względem statystycznym jest najlepszym osiągnięciem zespołu w swojej historii. Zanim jednak przejdę do muzycznej zawartości premierowego materiału, chciałbym nadmienić, że muzycy zespołu nie ograniczają się do tworzenia i występowania wyłącznie w macierzystej kapeli, udzielając się również w innych przedsięwzięciach artystycznych, które zanotowały na swoim koncie kilka wartych uwagi płyt. Wśród nich działa między innymi sformowana przez gitarzystę Kalle Wallnera formacja Blind Ego, która może pochwalić się czterema wydawnictwami płytowymi w dyskografii. Ciekawą inicjatywą jest także, prowadzony przez Chrisa Postla, który nigdy formalnie nie zerwał swoich kontaktów ze swoimi kolegami z RPWL, projekt Parzivals Eye, w ramach którego gościnnie występowali uznani twórcy rockowi , wokalistka Magenty Christina Booth oraz multiinstrumentalista Alan Reed z Pallas. Także facet przed mikrofonem w grupie, Yogi Lang „sroce spod ogona nie wypadł” i w roku 2010 opublikował solowy album „No Decoder” pod nazwą Yogi Lang & Band, mobilizując do współpracy między innymi gitarzystę basowego, Guy Pratta, znanego z koncertowych wcieleń Pink Floyd i Roxy Music oraz Dominique’a  Leonettiego, od lat wokalistę i gitarzystę cenionego w Polsce i nie tylko w naszym kraju francuskiego bandu Lazuli.
Podsumowując notkę biograficzną o RPWL można stwierdzić, że współcześnie to ustabilizowany skład „starych, doświadczonych lisów rockowych”, świadomych swoich umiejętności, którzy już dawno przestali odgrywać rolę sobowtóra stylistycznego Pink Floyd, a stali się autonomicznym bytem progrockowym, rozpoznawalnym brzmieniowo w licznych krajach, darzonym w nich szacunkiem i cenionym za dotychczasowe dokonania. Potwierdzeniem powyższej oceny jest świeżutki jeszcze album „Tales From Outer Space”, który stanowi kolejny szczebel na drabince jakościowej tworzonej przez RPWL muzyki. Dla fanów proga to wydawnictwo stanowi mus, ale także dla pozostałych odbiorców poukładanej i przemyślanej muzyki rockowej album oznacza przyjemną podróż w świat scince- fiction, której kolejnymi etapami jest siedem opowiadań o tematycznie zintegrowanej fabule, które jednak- i tutaj znajdujemy się na rozdrożu- nie stanowią jednolitego konceptu, przynajmniej tak zarzekają się autorzy wyjaśniając przesłanki, którymi kierowali się w procesie twórczym. Chociaż szybki rzut oka na zbiór internetowych informacji wyjaśniających meandry warstwy tekstowej premierowego albumu, na komiksowa szatę graficzną może prowadzić do wniosku, że oto mamy do czynienia z kolejnym koncept- albumem stworzonym przez bawarski kwartet. Jednakże okazuje się, że wspólna dla wszystkich utworów tematyka, krążąca wokół wizyty istot pozaziemskich na naszej planecie, to za mało, według opinii autorów, żeby zasłużyć na miano albumu koncepcyjnego. Takie oceny ze strony twórców należy przyjąć bez szemrania, gdyż nikt inny niż „sprawcy” zdarzenia, nie wie lepiej, co stanowiło źródło ich inspiracji w procesie twórczym i jakie założenia artystyczne poczynili muzycy. A żeby rozwiać definitywnie wszelakie wątpliwości zacytuję malutki fragment z wypowiedzi Yogi Langa pochodzącej z jednego z wywiadów: „Tym razem nie stworzyliśmy koncept- albumu w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest to wyłącznie siedem krótkich historii z tematyką scince fiction w tle. Dla nas ta fabuła była intrygująca nie tylko tematycznie, lecz głównie muzycznie To także swoiste zaproszenie do opowiadania, ale nie słowami, lecz dźwiękami, których bogata paleta pozwala na eksperymenty zarówno brzmieniem, jak też wszystkimi wyobrażalnymi, muzycznymi środkami stylistycznymi”. Jak wynika również z dalszej części wypowiedzi, muzyka grupy nie powinna być odczytywana jako zwrot w kierunku space rocka, a i takie spekulacje pojawiły się w przestrzeni medialnej. Muzyka RPWL to nadal bardzo przestrzenny rock progresywny, z elementami łagodnych i lekkich brzmieniowo fraz art rockowych, z wykorzystaniem ciepłego brzmienia analogowych instrumentów klawiszowych oraz zwartych, spójnych partii gitarowych Kalle Wallnera, pioruńsko melodyjnych, ze spektakularnymi riffami najwyższej klasy. Siedmioutworowy program startuje od rozdziału „A New World”, z kilkunastosekundowym elektronicznym, pulsującym syntezatorowym wstępem, do którego wkrótce dołącza „karmazynowy” „klawisz”, oba tworzą fundament pod nieco tajemniczy, niepokojący klimat. Sekundy przed granicą pierwszej minuty kompozycja wybucha feerią rockowych tonów, nabierając skokowo dynamiki, ostrości i ciężaru brzmienia, tempa, zarysowuje się także kształt przyjemnej linii melodycznej. A do pracy przystępuje wokal Yogi Langa. Długo nie musimy czekać na pierwsze przełamanie, spowolnienie rytmu, po którym tytułowa fraza „A New World” pojawia się w chwytliwej otoczce melodycznej. Kawałek wyróżnia się wciągającym pulsem rytmicznym i cyklicznymi zmianami tempa, wolniejsze fragmenty zdominowane przez pasaże klawiszowe, przyspieszenia to domena sekcji rytmicznej i soczystej gitary Wallnera. W części środkowej znalazło się wystarczająco przestrzeni na krótkie partie solowe syntezatora, nieco później pięknie brzmiącej gitary elektrycznej (tak od 6:30, przez ponad minutę na pięcioliniach rządzi Wallner). Świetny początek progrockowej podróży w literackim duchu scince fiction. Akt numer dwa to zaproszenie na „freak show”, z efektami specjalnymi, wśród których słychać przebijający się z tła gwar zebranej publiczność, oklaski, głosy, aplauz, czyli impreza w toku. Fragment lżejszy brzmieniowo niż poprzednik, nieco melancholijny, łagodny wokal, klawiszowe pasaże, harmoniczno- melodyjny spokój i znakomita, wręcz „zaraźliwa” melodia, wszystkie wymienione cechy prowadzą utwór w kierunku artrockowych ścieżek. Oczywiście RPWL nie byłby sobą, żeby w z pozoru prostej piosence nie popróbować pokombinować, szukając urozmaicenia, przełamania progrockowych stereotypów. Gdzieś tak około 4:30 na scenę wkracza Kalle „Gitarzysta”, prezentując w soczystej partii solowej całą paletę swoich nietuzinkowych umiejętności. Dzięki temu występowi instrumentalnemu, gdy utwór dobiega końca odbiorca ma przeświadczenie, że ten pozornie, początkowo zwykły, niezbyt wyróżniający się song nabiera zupełnie innych barw, przyciągając uwagę swoją różnorodną strukturą. Po wybrzmieniu ostatniej nutki nie jesteśmy przekonani, że to było tylko sześć minut, bo upływający czas nasycony został kilkoma niezwykle  intensywnymi, rockowymi  zdarzeniami (harmonie wokalne, klawiszowe ilustracje, gitarowa kreacja Kalle Wallnera), które skutecznie zróżnicowały akapity tego utworu, wciągając swoją atmosferą i pozwalając zapomnieć, że „tick- tock”  istnieje. Trzecim punktem spektaklu jest ponad 10- minutowy, rozbudowany „Light Of The World” stanowiący filar repertuarowy albumu, nieprzypadkowo umiejscowiony w centrum opowieści. Wspaniałe intro i gitarowy majstersztyk Kallego zwiastuje niebywałe przeżycia i emocje, uroda tematu melodycznego, rozmach i piękno pierwszych kilkudziesięciu sekund, w czasie których dźwięki rozlewają się szeroką falą po całej przestrzeni. Niebawem pojawia się także wokal powtarzający słowa „Light Of The World” z pewnym pierwiastkiem tęsknoty w głosie na tle półakustycznego brzmienia. Krzywa dynamiki pnie się mozolnie na coraz wyższe szczyty, a melodyka uruchamia znajomy marsz tysięcy mrówek po ciele słuchacza. Klawisze Marcusa Jehle w duecie z gitarą wypełniają każdy skrawek wolnej przestrzeni, a Marc Turiaux, suwerennie dyktuje rytm w kooperacji z basem, porządkując kierunek, w którym podąża mega rozbudowana  kawalkada dźwięków. Selektywne, pozbawione „paprochów”  brzmienie sprzyja bezkolizyjnemu delektowaniu się pięknem muzycznych kolaży. Każde wejście partii gitarowej gwarantuje gęsią skórkę, a ponad gryfem i strunami wędrują keyboardowe obłoczki (jak się nie zachwycić tym, co przynosi muzyka po piątej minucie, to pytanie retoryczne). Po tych „malowanych” instrumentalnie obrazach frakcja rytmiczna daje czytelny i mocny sygnał do bardziej dynamicznego przekazu, w kilka sekund zostajemy ze świata marzeń sprowadzeni na ziemię. Im bliżej końca, tym intensywniejsze brzmienie wkraczające w strefę monumentalizmu aż po rockowo- symfoniczny epilog, ponownie zdominowany romantyczną sztuką Wallnera na progi i struny. Uff! Po takim występie każdy słuchacz chce zapewne więcej, a „Light Of The World” ma wielkie szanse znaleźć się w katalogu najwspanialszych dokonań artystycznych bawarskiego kwartetu. Sądzę, że autorzy muzyki zdają sobie doskonale sprawę, że taki utwór emocjonalnie rozłoży każdego słuchacza „na łopatki”, więc dla urozmaicenia i przebudzenia zmysłów przydałby się jakiś „break”. I ta jest w rzeczywistości, bo „Not Our Place To Be” rozrusza swoją energią każdego, rozbijając aurę stworzoną przez poprzednią kompozycję w proch i pył. Można się w tym miejscu zastanowić, czy to nie zbyt radykalne cięcie, w opozycji do harmonijnej, dosyć jednorodnej, pozostałej  części  zawartości albumu. No ale fakt jest faktem, że „Not Our Place To Be” to energetyczny rocker i niech nikogo nie zmyli para- smyczkowy motyw, powtarzany przez cały utwór, bo po nim rządzić zaczyna gitarowa surowizna (boję się napisać, że heavy rockowa, ale chyba coś w tym jest)  i basowy puls. Nadmienić należy, że czterema strunami gitary basowej szarpie Floydowy współpracownik Guy Pratt. We wnętrzu tego kawałka, w dwóch albo trzech punktach pojawia się redukcja zawartości energetycznej utworu, utrzymana we Floydowym stylu. Ale te manewry za cholerę nie pasują mi do założeń koncepcji albumu. Uważam, że ten fragment rozbija stylistyczną spójność całego materiału. No ale to tylko moja subiektywna opinia rockowego amatora, nie posiadającego patentu na rację, więc być może inni słuchacze reprezentują w powyższej kwestii inny pogląd. Kropka! Ten maleńki zgrzyt powoduje, że come back do RPWL- owskich opowieści staje się znacznie przyjemniejszy, a towarzyszy mu muzyka oznaczona tytułem „What I Really Need”, gitarowo skoczna, z ogromnym potencjałem przebojowości, piosenka, która swoją melodyką i rytmiką poprawi humor każdemu ponurakowi. Tup, tup w rytmie nóżkami, stuk, stuk, rytmicznie paluszkami. I który to już popisowy występ Wallnera! Fajny hicior, radosny, tętniący pozytywną energią. Pięć minut mija jak z bicza trzasnął. I przechodzimy do typowego „długasa” kompozycyjnego made by RPWL, czyli blisko 9- minutowego „Give Birth To The Sun”. Klawiszowy początek i głos Yogi Langa przywracają klimatyczne wspomnienia z pierwszych trzech aktów albumu, ponownie słychać w głosie wokalisty nuty nostalgii, wokal prowadzi także wzorcowo melodię. Po części śpiewno- klawiszowej kierunek ewolucji utworu wyznaczać zaczyna perkusista Marc Turiaux, który chyba po raz pierwszy na omawianym longplayu przesunięty zostaje na frontową stronę brzmienia, a wokół przemykają spokojnie jak kosmiczny deszcz smugi  klawiszowych dźwięków, a po chwili do „rywalizacji” włącza się, która to już z kolei, wspaniała partia gitary. Przez długi czas słuchacz znajduje się w epicentrum czysto instrumentalnych zmienności, ogarnia go istna magia muzyki rockowej „podniesionej do rangi sztuki”. Dopiero dwie minuty przed zakończeniem utworu swoją obecność zaznacza ponownie wokal, ustępując po chwili miejsca następnej lśniącej pięknem partii solowej gitary, która prowadzi kompozycję do ostatniej sekundy jej istnienia. Album zamyka, najkrótszy w tym towarzystwie „Far Away From Home”, oaza spokoju, z fascynującą melodyką, balladową nastrojowością, subtelną symfoniczną tęczą kreśloną klawiszami, z jeszcze jednym popisem Wallnera, który po raz n-ty sięga do arsenału swoich umiejętności czarując uszy odbiorcy
I cóż powiedzieć po takiej „komiksowej” podróży z RPWL? Fani zespołu, znający jego twórczość dojdą zapewne do wniosku, że album „Tales From Outer Space” to kolejna publikacja fonograficzna w dorobku kwintetu potwierdzająca klasę muzycznych kreacji grupy. RPWL to artystyczny byt w stanie ciągłego rozwoju, z każdą płytą modernizujący swój wizerunek, dodający nowych elementów z jednej strony, z drugiej zaś strony to gwarant wysokiego poziomu muzycznego w sferze szeroko rozumianego rocka progresywnego, z ukształtowanym stylem kompozycji, profesjonalizmem tworzących skład artystów. Muzyka RPWL potrafi chwycić za serce, wzruszyć, pobudzić emocje, nigdy nikogo nie pozostawia obojętnym, tkwi w niej wręcz magnetyczna siła, przyciągająca estetykę odbiorcy swoją inteligencją,  i pięknem. Dla przyjaciół rocka, dla których kontakt z płytą „Tales From Outer Space” to debiut w roli słuchacza RPWL, to doskonały impuls, żeby poznać kompleksowo  twórczość bandu, odkryć jej tajemnice, zachwycić się wieloma utworami i „zapisać” się do stowarzyszenia pod egidą RPWL na wieczność. Bo ten zespół w pełni na to zasługuje, tak jak na przyjazną uwagę i uznanie zasługuje siedem kompozycji tworzących program tej nieziemskiej, nie tylko jeśli chodzi o tematykę, muzyki. Jedno z najlepszych wydarzeń w karierze piątki doskonałych muzyków.
(5/ 6)
Włodek Kucharek

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

4986616
DzisiajDzisiaj1236
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień9250
Ten miesiącTen miesiąc69449
WszystkieWszystkie4986616
54.160.243.44