Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

KAT - Without Looking Back

 

(2019 Pure Steel Records)
Autor: Grzegorz Cyga
 
kat-without-looking-back s
Skład:
Qbek Weigel – wokal
Piotr Luczyk – gitara
Adam "Harris" Jasiński – bas
Mariusz Prętkiewicz – perkusja
                        
Lista utworów:
1. Black Night in My Chair
2. Poker
3. Medieval Fire
4. The Race for Life
5. Flying Fire
6. Wild
7. Walls of Whispers
8. Let There be Fire
9. More
10. The Promised Land
            
Minęło 14 lat od premiery „Mind Cannibals” - pierwszego krążka grupy KAT nagranego bez Romana Kostrzewskiego. Był on promowany kilkoma zagranicznymi koncertami u boku Six Feet Under i Helloween, po czym zamilkł na wiele lat, by przypomnieć o sobie dopiero w 2014 roku wyjątkową kompilacją „Acoustic - 8 filmów”, która zawierała przearanżowane klasyki. Posiadała ona kilka nowych, instrumentalnych utworów, jednak trudno ją uznać za całkowicie premierowy materiał. Ten ukazuje się 5 lat później, na 40- lecie istnienia kapeli i prawie całkowicie zerwał z muzyczną przeszłością.
„Without Looking Back” to 10 kompozycji utrzymanych w duchu ejtisowego heavy metalu. Dlatego słuchając tej płyty, podobnie jak Piotr Luczyk musiałem odciąć się od dotychczasowego dorobku, aby móc ją rzetelnie opisać. Co prawda mocny riff z początku „Black Night In My Chair” przypomina, kto jest głównym kompozytorem w grupie KAT, lecz po chwili wchodzą galopujące, harmoniczne melodie, utwór przyśpiesza i wywraca pierwotne wyobrażenie do góry nogami. Podobnie sytuacja wygląda m.in. w „Walls of Whispers” i „More” - zwłaszcza ten numer po lekkich zmianach aranżacyjnych mógłby znaleźć się na „Mind Cannibals”. Tym bardziej że początkowy monolog został wyrecytowany przez poprzedniego frontmana zespołu, Henry’ego Becka.
Jednakże są to jedyne nowości, które w jakimś stopniu nawiązują do dawnego sposobu grania, bo np. „The Race for Life” to rockowy numer, który mógłby znaleźć się w repertuarze Whitesnake czy dawnego Bon Jovi. Charakteryzuje się sporą lekkością i melodyjnością, lecz paradoksalnie jest to jeden z najbardziej charakternych momentów na płycie. Drugim wartym zachodu utworem jest rozbudowany, powermetalowy „Poker”. Z jednej strony mamy klasyczną galopadę, z drugiej zwolnienie w okolicach refrenu, a na bazie kontrastu zostały stworzone także popisy gitarowe, które pomimo różnej dynamiki zachowują melodie i nawet można je zanucić.
Na plus tego wydawnictwa należy zaliczyć także śpiew Jakuba Weigla, który na co dzień współpracuje z blues-rockowym Harlemem. Jego lekko zachrypnięty głos i leniwa, bluesowa maniera sprawdzają się w tej mieszance hard’n’heavy. Jednak nie ma co ukrywać, że jego barwa nie wyróżnia się niczym szczególnym i przywodzi na myśl wielu innych gardłowych, lecz cała płyta jest muzyczną kliszą, dzięki czemu idealnie wpasowuje się w tę konwencję.
Jednak w tym momencie muszę przejść do największej wady dziewiątego albumu studyjnego KATA. Teoretycznie prawie każdy kawałek posiada w sobie coś ciekawego czy to linię melodyczną, niezły refren czy solidny riff, lecz ich potencjał jest zaprzepaszczany przez nadmiar solówek i wydłużanie całości.
Najlepszym przykładem, który potwierdza moją tezę jest singlowy „Flying Fire”. Pierwotnie ten utwór został zaprezentowany publiczności w zeszłym roku w skróconym, trzyminutowym wydaniu. Ostre zwrotki kontrastowały z delikatnym chorusem i mostkiem. Już wtedy kawałek zapadł mi w pamięć, mimo iż ucinał się w kulminacyjnym momencie. Kilka miesięcy później opublikowano pełny, czterominutowy teledysk i wydawało się, że to jest ta idealnie skonstruowana wersja. Tymczasem na albumie „Flying Fire” został poszerzony o dodatkowe zwrotki, partie solowe i w efekcie z przyjemnego, heavymetalowego singla zrobił się męczący, sześciominutowy kolos.
Innym utworem, który mógł być niezły jest „Wild” . Rozpoczyna się on przejmującymi organami Hammonda i oniryczną partią solową, po której wchodzi motoryczny riff. Na papierze wygląda to, jak zlepek pomysłów, ale w praktyce słucha się tego dobrze i zaczynamy oczekiwać porcję solidnego hard rocka.
Niestety wraz z wejściem wokalu dynamika siada i utrzymuje się w średnim tempie. Na domiar złego owa kompozycja trwa prawie dziewięć minut, a od 3:40 minuty przez kolejne trzy minuty, mimo usilnych starań gitarzysty w kawałku nie dzieje się nic ciekawego. Dopiero powrót organów pod koniec utworu wywołuje ciarki na plecach.
Ponadto na dziewiątym krążku nie brakuje wypełniaczy jak „Medieval Fire” czy „The Promised Land”, które nie wnoszą nic. Ostatni, wymieniony utwór jest ciekawym przypadkiem, ponieważ dotychczas katowskie ballady należały do najlepszych w całym repertuarze. Nawet „I’ve Been Waiting”, mimo iż nie jest klasykiem miało ten romantyczny klimat. Tymczasem „The Promised Land” jest wypełniony różnymi smaczkami aranżacyjnymi, mimo to całość pozbawiona jest charakteru i się dłuży.
Najbardziej szkoda mi pracy włożonej przez pozostałych muzyków zarówno tych stałych, jak i zaproszonych, ponieważ ego Piotra Luczyka przyćmiewa wszystkich i po chwili nie pamiętamy, że na tej płycie grał ktoś oprócz niego. Świadczy o tym także sterylna produkcja, gdzie na pierwszy plan zostały wysunięte gitary i wokal. Natomiast bas i perkusja są ledwo zauważalne, a ponadto ich brzmienie, a zwłaszcza bębnów jest strasznie płaskie, jak gdyby Mariusz Prętkiewicz grał na zestawie elektrycznym lub cyfrowej symulacji.
We wstępie napisałem, że KAT prawie całkowicie zerwał z muzyczną przeszłością. Otóż mimo pójścia w całkowicie innym kierunku muzycznym, okładkę albumu przygotował Jerzy Kurczak. Zawiera ona charakterystyczne elementy poprzedników takie jak klatka, w której trzymany był anioł z „Ballad” czy trumna z martwym niemowlęciem z „Róż”.
Ponadto autorem tekstów jest Robert Millord, który w przeszłości napisał słowa do „Nocy Szatana” i „Ostatniego Taboru”. Najwyraźniej Piotr Luczyk uznał, że nie ma lepszego sposobu na rozpoczęcie nowego rozdziału w karierze niż napisanie do człowieka, który przyczynił się do stworzenia pierwszych przebojów. Tematyka tych liryków odbiega jednak od „oparów deuterostali” i „przyjmowania dłoni Szatana”, przez co ich rola stała się mocno drugoplanowa, żeby nie powiedzieć nieistotna.
Summa summarum „Without Looking Back” jest spójny stylistycznie, ale jest bardzo nierówny. Na złość osobom negatywnie nastawionym do wszystkiego, co KAT wypuści — na „Without Looking Back” nie brakuje niezłych numerów, mimo iż słychać, że lider schował swój charakterystyczny styl do kieszeni. Nie jest to zły album ale jest to przysłowiowa płyta dla nikogo — fani katowskiej tradycji powinni odpalić sobie „Mind Cannibals” bowiem zawierał on dawne patenty, natomiast patrząc na docelowy rynek międzynarodowy — jest szereg podobnych produkcji i „Without Looking Back” w tym morzu po prostu zginie.
(3/6)
Grzegorz Cyga

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4963923
DzisiajDzisiaj1314
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4873
Ten miesiącTen miesiąc46756
WszystkieWszystkie4963923
3.85.63.190