Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

KRUK - Be 3

 

(2012 Metal Mind Productions)
Autor: Włodek Kucharek
 
 
kruk-be3
1.Rising Anger
2.Steal Your Hart
3.Master Blaster
4.At The Desert
5.Calling You
6.Burnin’ Inside
7.Miss Sometimes
8.It’s Gone
9.On The Station
10.Child In Time
Bonus Tracks
11.Rising Anger (instrumental mix)
12.Burnin’ Inside (instrumental mix)
13.Gdyby upadł świat
14.Jestem Bogiem
15.Jak głaz
 
SKŁAD:
Piotr Brzychcy (gitary)
Tomasz Wiśniewski (wokal)
Michał Kuryś (organy Hammonda/ fortepian/ syntezator)
Krzysztof Nowak (bas)
Dariusz Nawara (perkusja)
 
Startowali skromnie od płyty „Memories”, zarejestrowanej z Grzegorzem Kupczykiem, zgodnie ze swoim tytułem nawiązującej do klasyki gatunku i przywołującej z pamięci klasyczne utwory rocka, które wdarły się głęboko w świadomość publiczności i wytyczyły drogi ewolucji muzyki rockowej. To zdarzenie miało miejsce w roku 2006 i zapewne nikt wtedy nie przypuszczał, że oznacza narodziny zespołu, który w kilka lat stanie się dumą rodzimych fanów rocka, na który kilka lat później z zazdrością spoglądają także słuchacze reprezentujący inne nacje. Po inauguracji działalności przedsięwzięcie artystyczne Kruk nabierało systematycznie rozpędu. Kolejne dwa wydawnictwa charakteryzowały się zdobywaniem niezależności w projektowaniu autorskich nagrań, stabilizacją składu personalnego, choć pewnych korekt w tej kwestii nie dało się uniknąć, zdobywaniem doświadczeń twórczych i dążeniem do etapu dojrzałości. I oto nadszedł rok 2012, Kruk porzucił image żółtodziobów na scenie rocka, nabrał pewności, przekroczył granicę muzycznych nowicjuszy, okrzepł i rozpoczął, zapomniawszy o ”młodzieńczym, trądziku”, szturmowanie kolejnych szczytów w profesjonalnej aktywności. Zapewne w takich kategoriach można rozpatrywać Kruczą „Trójkę”, jak to zwykle u Kruka bywa, pod względem zawartości stricte muzycznej wypasionej na full. Dziesięć utworów składających się na program podstawowy plus pięć bonusów, łącznie ponad 77 minut! Dosyć skromna graficznie okładka publikacji wydanej przez Metal Mind Productions, utrzymana w tonacji lekko przybrudzonej bieli z logo zespołu w jej centralnym punkcie i tytułem zaznaczonym u dołu strony. Zapewne wnętrze okładkowego kruka, wypełnione mechanizmem złożonym z zębatek różnej wielkości coś symbolizuje. Nie chciałbym filozofować, ale mogę spekulować swoimi skojarzeniami, dlatego spoglądając na obrazek powiedziałbym, że przedstawia precyzyjną machinę, twór, w którym wszystko się zazębia, nie ma miejsca na zgrzyty i nieprawidłowości, która funkcjonuje dokładnie jak przysłowiowy „szwajcarski zegarek”, prowadzący zespół w kierunku jasno wytyczonych celów twórczych. Wiem, że ta moja analiza może nosić przydomek „pseudo” i być „funta kłaków’ warta, dlatego proszę ją przyjąć z należytym dystansem, pozwalającym na własną interpretację każdego sympatyka grupy Kruk. Tak na marginesie powiem, że grono przyjaciół i entuzjastów Kruczej muzy poszerza swoje szeregi sukcesywnie, co jest efektem coraz lepszych jakościowo „produktów” (sorry za takie wyzute z emocji określenie), zakorzenionych głęboko w ponadczasowej muzyce rockowej z lat 70-tych, ale noszącej już pieczęć własnych przemyśleń i wizji artystycznych. Bo Kruk przestał już chyba definitywnie prowokować przynajmniej niektórych (ja do tego grona nie należę) członków „polskiego piekiełka” do wypowiedzi, że oferta Kruka to naśladownictwo, to odgrzewanie hard rockowych pomysłów sprzed dekad. Od momentu edycji dysku „Before He’ll Kill You” wiedziałem, że takie stwierdzenia to wierutna bzdura, choć nie udaję, że jestem jakimś tam prorokiem czy innym jasnowidzem, lecz zwyczajnie po ludzku kocham rocka i do każdego twórcy, który chce podzielić się swoimi ideami, podchodzę z życzliwością, sympatią i wyrozumiałością. Tak samo było w przypadku debiutu, gdy cieszyły mnie zalety, a nie starałem się znaleźć jakiegoś „haka” świadczącego o tym, że zespół nie spełnił jakiejś „normy”. Ale kończ waść to marudzenie i przejdź do meritum czyli merytorycznej oceny zawartości albumu „Be3”.
Zestaw utworów dowodzi z jednej strony, że Krucza ferajna rozumie się coraz lepiej, ryzykując niekiedy brawurową, wręcz karkołomną jazdę instrumentalną, z drugiej zaś strony zachowała szacunek i darzy estymą osiągnięcia historii rocka, bo przecież na wykazie tracków, na pozycji 10 aż kłuje w oczy tytuł „Child In Time”. Oczywiście w przypadku Kruka to nic dziwnego, że przywołują „purpurowy” klasyk, gdyż Panowie nigdy nie kryli swojego podziwu wobec Gillana, Blackmore’a i spółki. A tutaj chłopaki zabrali się za hymn rockowego kanonu, słynne „Dziecko w czasie”, pieśń uchodzącą za pioruńsko trudną, zarówno pod względem wokalnym, również instrumentalnym. Ten monument rocka stanowi żelazny punkt dla fanów. Nie wyobrażam sobie kogoś, kto podaje info, że interesuje się muzyką rockową i słabo „jarzy” słysząc ten tytuł. Jednak Kruk lubi ambitne zadania, stąd zbyt prozaicznym i łatwym byłoby odegranie tych sekwencji dźwiękowych. Oni zabrali się za własne opracowanie opierając się tylko na oryginalnych filarach tej kompozycji, linii melodycznej, podziałach rytmicznych. Do realizacji wykorzystali jednak zupełnie inne „narzędzia”. Jestem przeświadczony, że „Child In Time” w wersji Kruka stać się może przysłowiowym „kijem w mrowisku”, ponieważ muzycy wprowadzili pewne zaskakujące modyfikacje, do tego stopnia istotne, że być może niektórzy potraktują je jak zamach na świętość. Znając ten pomnik rockowej kultury w wersji z dysku „Be3” reprezentuję pogląd, że Piotr Brzychcy i koledzy mieli pełną świadomość ryzyka czającego się w tym wykonaniu, ale zdali egzamin celująco, wykazując się tzw, otwartą głową i wprowadzając w skostniałe ramy (Utwór ma 44 lata i tak, jak u człowieka w tym wieku, normalnym jest, że gdzieś go tam łupie w kręgosłupie, a po wysiłku dają znać o sobie zakwasy) ożywczy podmuch. Pozwolę sobie kontynuować opis „wariacji” Kruka, choć zdaję sobie sprawę, że „ni z gruchy ni z pietruchy” zająłem się rozdziałem z numerem 10, pozostawiając na razie akapity repertuaru podstawowego, oraz ignorując kawałki bonusowe. Chciałoby się zapytać, gdzie tu konsekwencja i logika? Ze skruchą przyznaję, uleciała w siną dal, obiecuję poprawę, ale teraz doprowadzę sprawę do końca. A więc ta ośmio i pół minutowa parafraza Kruka (zresztą najdłuższy utwór płyty) wywołać może u co bardziej wrażliwych słuchaczy szok pourazowy, lojalnie uprzedzam. Zachowując pewien dystans jest to istna rewolucja w pojmowaniu Purpleowego eposu, z którego zachowano rozpoznawczy fundament melodyczny, ale dokonano chirurgicznej rekonstrukcji zawartości instrumentalnej, brzmienia, które znacznie złagodzono za sprawą fraz half-unplugged, redukując rytm, tworząc inny nastrój, bardziej idylliczno- balladowy, mniej prowokujący i agresywny. To prawie hippisowskie nastawienie do ludzi z hasłami pokoju, miłości w opracowaniu Kruka słychać i w interpretacji wokalnej Tomasza Wiśniewskiego, także w przepięknej partii solowej gitary elektrycznej Piotra Brzychcego, długiej, rozciągniętej w strukturze całego utworu, a szczególnie intensywnej między 4 minutą a 5:30. Także sekcja rytmiczna dozuje wartości rytmiczne skupione w taktach w sposób zredukowany, spowolniony, chwilami na granicy bujającego bluesa. Oczywiście „Dziecko..” bez wokalnego krzyku jest niewyobrażalne i „Wiśnia” ten zabieg z powodzeniem stosuje, ale jakby tłumiąc celowo emocjonalność, a na granicy 6:50 dokonuje rewolucyjnej wolty, wykonując kilkunastosekundowy fragment a capella. Szok! Ale pozytywny! Ponieważ utwór nabrał zupełnie nowej jakości dodatkowo podkreślonej wprowadzeniem w finale minimalistycznego fortepianu. Dla mnie bomba! Gdybym nie usłyszał Kruczego podejścia do tej złożonej materii , nigdy nie uwierzyłbym, że taka prezentacja jest w ogóle możliwa. Jak już wspomniałem, być może ortodoksi uznają tę adaptację za obrazoburczą, ale mam nadzieję, że nie będą demonstrować z kropidłem przed studiem nagraniowym, natomiast mnie ucieszyła odwaga artystów (użyłem słowa „artyści” w tym kontekście nieprzypadkowo), którzy pokazali, że tradycję można szanować przetwarzając historyczne dźwięki. Jestem zachwycony krystalicznym i selektywnym brzmieniem, tym jak płyną tony generowane przez gitarę, fortepian i perkusję, a klasyk autorstwa Deep Purple, świadomie tracąc swoją drapieżność i surowość, brzmi jak nie przymierzając kołysanka przed snem. Ciężar skumulowanego piękna wręcz miażdży. Jasne, że to tylko moje subiektywne zdanie i w żaden sposób nie odmawiam innym kompletnie różnej opinii.
A teraz powróćmy do chronologii, czyli utworu „Rising Anger”. Kruk zdążył przyzwyczaić odbiorców swojej muzyki do wielu kompozycji, o przeciętnej długości 7-8 minut, ale na płycie „Be3” zerwał z tym swoistymi normami i z wyjątkiem „Child In Time” oraz openera „Rising Anger” zaproponował songi z podstawowego wykazu liczące od 5 minut w dół. Ta nowość nie ma jednak znaczącego wpływu na różnorodność, choć zespół postawił na bardziej zwartą formę, ograniczając w pewnym sensie punkty przełomów rytmicznych oraz wdrażanie, obok głównego, pobocznych tematów melodycznych. Taka metoda organizacji przyczyniła się do podniesienia potencjału przebojowości, czyniąc utwory bardziej przystępnymi. W tych najkrótszych piosenkach postawiono na motorykę wykonania, stąd multum fragmentów wykazuje się „burzową” energią i „zieje” ogniem dynamiki jak smok wawelski. Innym novum na granicy eksperymentu jest growling w „Master Blaster”, choć cały ten kawałek jest „zwierzęco dziki”, a w czterech minutach „upchnięto” całkiem pokaźną dawkę partii solowych. Inaugurujący płytę „Rising Anger” śmiało zapisać można do klasy Kruczych klasyków. Pulsujący rytm, organowa jazda po pięcioliniach, soczysta gitara i „wywijające” rytmiczne zakrętasy bębny w parze z basowym wiosełkiem. Przestrzeń tętni w dynamicznym rytmie układając się proporcjonalnie w świetny hard rock killer. Utwór, drugi co do długości, 6:39, rozwija się jak śnieżna lawina, by w punkcie 3:50 radykalnie zwolnić, na moment, a potem „pobiec” szalenie w dal. Oczywiście autorzy znaleźli też odpowiedni czas na występy indywidualne, syntezator (4:40), Hammondy (5:35), znakomita gitara (5:05). Ostro, zwięźle i na temat. Świetny numer na otwarcie, tak jakby zespół rzekł „time to kill”, ale dźwiękiem. „Steal Your Heart” po melodyjnym i łagodnym wstępie wali w serducho motorycznym riffem, dokładając chwytliwy motyw w refrenie. „Master Blaster” to żywiołowe wymiatanie, ocierające się momentami z growlem o stylistykę death/ black metalową. Czyżby Wiśnia dał upust swoim metalowym fascynacjom. Generalnie to cztery minuty łojenia po uszach słuchaczy. Kontrpropozycją dla uspokojenia nastroju staje się „At The Desert”, pogodna balladowa konwencja, oparta na sporej dozie dźwięków akustycznych, ale nie tylko. A to „nie tylko” dotyczy głównie gitary. Rewelacyjna melodia! Z kolei „Calling You” oferuje posmak bluesa (gitara z basem plus wejście Hammondziaków) i rock’n’rollowe wstawki przypominające mi manierę wykonawczą, nielubianego przeze mnie ZZ Top. Jest dosyć prosto, motorycznie i jednostajnie. Taki stadionowy hicior podgrzewający atmosferę i dający emocjonalnego kopa, obudzi umarłego, a publiczność nie usiedzi na żadnym koncercie. „Burnin’ Inside”, pulsujący syntezator, wokal z lekkim pogłosem i nośny refren do odsłuchania pierwszy raz w okolicy 1:30 i „wycinająca” nielichy kawałek gitara w drugiej części utworu. Lubię barwę głosu Tomasza Wiśniewskiego, a to on przejmuje wiodącą rolę w miniaturowym (niecałe 3 minuty) „Miss Sometimes”, oprócz tego niezapomniana melodia, klasyczne, gęste organy i spektakularna solówka gitarowa pod koniec piosenki utrzymanej w średnim tempie. „It’s Gone” kłóci się zdecydowanie w poprzednikiem, ponieważ gwałtownie przyspiesza, odrzuca łagodność, nabierając chropowatego brzmienia i „wojującej” dynamiki podbijanej przez gitarowe riffy. Przedostatni „On The Station” to inna bajka, wypełniona lekko eksperymentalnym syntezatorem z tle, rytmicznym pulsowaniem. Po 2 minucie znakomite wejście duetu fortepian- organy, które ustępują miejsca solowej wstawce gitary (2:50). Zanim się obejrzymy kompozycja dobiega końca. O „Child In Time” „wymądrzałem” się już powyżej. Czas poświęcić trochę uwagi nagraniom dodatkowym, z tym że dwa pierwsze to pozycje 1 i 6 z programu albumu, ale „podane” w wersjach instrumentalnych. Trzy pozostałe songi zaśpiewane zostały po polsku, od czego Kruk przecież nie stroni. „Gdyby upadł świat” to poruszająca ballada o urokliwej melodyce i akustycznym wizerunku. „Jestem Bogiem” z kolei to rytmiczny, przebojowy „manifest”, buchający energią, karkołomną partią perkusji, akcentami syntezatora, zmienną konfiguracją tempa i zaskakującym zakończeniem. „Jak głaz” stanowi polskojęzyczną wersję „It’s Gone”.
Kariera muzyka stanowi pasmo ciągłych wyzwań i ustawicznych egzaminów i weryfikacji umiejętności. Tymi egzaminami w sytuacji kapel rockowych są kolejne albumy fonograficzne, poziom ich sprzedaży, wyprzedane bądź nie koncerty. Kruk zdaje następujące po sobie egzaminy śpiewająco, rozwijając się, ulepszając tzw. warsztat wykonawczy, generując nowe rozwiązania i zarażając otoczenie entuzjazmem. I nich tak pozostanie. „Be3”potraktować można w kategoriach następnego stopnia biegłości artystycznej. Kwintet powinien być dumny ze swojego osiągnięcia, ponieważ lokuje on swój album tam, gdzie jest to najważniejsze, czyli w umysłach fanów. A ci wysyłają ustawicznie sygnały sympatii i zainteresowania efektami pracy muzyków. Kruk nie oglądając się za siebie dotarł do etapu dojrzałości, stawia sobie nowe wymagania i wytycza nowe granice możliwości. Na razie band nie ma żadnych problemów, aby podołać wyzwaniom. I oby tak dalej!
Ocena 5/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4986641
DzisiajDzisiaj1261
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień9275
Ten miesiącTen miesiąc69474
WszystkieWszystkie4986641
44.200.40.97