Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

RICK WAKEMAN AND THE ENGLISH ROCK ENSEMBLE - In The Nick Of Time: Live 2003

 

(2012 Music Fusion; 2014 Remaster Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
rickwakeman-inthenickoftime
Tracklist:
1.Catherine Parr/ Beware Your Enemies (11:07)
2.Out There (13:17)
3.No Earthly Connection (8:06)
4.Dance Of A Thousand Lights (5:49)
5.The Cathedral In The Sky (10:36)
6.White Rock (3:16)
7.Wurm (9:28)
 
Skład:
Rick Wakeman (instr. klawiszowe)
Ashley Holt (wokal)
Ant Glynn (gitara)
Tony Fernandez (perkusja)
Lee Pomeroy (bas)
 
            Kolejny odcinek serialu w reżyserii Esoteric Recordings, zatytułowanego „Rick Wakeman i jego dzieła”. Tym razem na „tapecie” koncertowe wydarzenie zarejestrowane w czasie tournee zorganizowanego w roku 2003, tuż po wydaniu solowego albumu Wakemana „Out There”. Absurd polega na tym, że materiał z tego występu znalazł się na płycie audio dopiero w roku 2012. W istocie dziwna polityka wydawnicza. Spoglądając na program wydawnictwa można zauważyć, że swoją promocję ”na żywo” miały dwie kompozycje z wymienionego longplaya studyjnego, tytułowa, oraz przepiękna „The Cathedral In The Sky”, łącznie prawie 24 minuty. Witamy także na „pokładzie” nowego członka załogi, człowiekiem przed mikrofonem został Ashley Holt, zmieniając na tym stanowisku Damiana Wilsona. Ta nowość personalna przyczyniła się do drobnej korekty w nazwie bandu towarzyszącego, która otrzymała jeden nowy człon, „New” (pełna nazwa The New English Rock Ensemble”). Do uwag natury ogólnej można dodać jeszcze tę, że do całości brzmienia kreowanego przez instrumentarium nieco więcej, w porównaniu do poprzednich występów wniósł gitarzysta Ant Glynne, którego partie w wielu fragmentach stanowią opozycję do wakemanowskich klawiszy. Rick, jak to ma w swoim zwyczaju, nie przywiązuje się zbytnio do oryginalnych wersji utworów, manipulując w ich strukturze, ustawicznie coś zmieniając, wprowadzając nowe składniki, retuszując stare, proponując rozwinięte partie solowe, budując odpowiednio według własnych priorytetów dramaturgię. Z tych powodów nie ma mowy o stagnacji, o znużeniu, bądź powielaniu wcześniej wykorzystanych pomysłów. Dlatego, na przykład kolejna wersja „Catherine Parr”, posiadająca w części środkowej cechy jam- session na klawisze, do której dołączono kawałek „Beware Your Enemies”, różni się od do tej pory przedstawionych wersji. Trzecia część utworu Yes „Starship Trooper”, „Wurm” zawiera cytat z „Heart Of The Sunrise”. Niektóre reformatorskie rozwiązania Wakemana mogą nie do końca przekonywać, a pisząc te słowa mam na myśli między innymi „Dance Of A Thousand Lights”, który cierpi przez niezbyt udane i zrozumiałe, „cienko” brzmiące rozwiązania orkiestrowe. Nie potrafię wskazać, czy jest to „prawdziwy” zespół orkiestrowy czy dźwięki wygenerowane przez mellotron. Wprawdzie w książeczce nie znajdą Państwo żadnej informacji o tym wydarzeniu, ale znam opinie, że zarejestrowano na płycie zaproszoną na koncert orkiestrę.
Płytę inauguruje doskonale znany, instrumentalny brylant, przedstawiający muzycznie jedną z żon króla Anglii Henryka VIII, Catherine Parr. Na koncercie utwór stanowi pretekst dla Ricka Wakemana, żeby jeszcze nieprzekonanych- choć, czy tacy słuchacze rocka jeszcze istnieją?- dosłownie sparaliżować swoją wirtuozerią gry na syntezatorach i organach. Sporo w tym popisie inklinacji improwizatorskich, chociaż szkielet kompozycji z roku 1973 zostaje zachowany. Rick bawi się klawiaturami, a wychodzi mu wszystko lekko, bez wysiłku, na luzie, a równocześnie artystycznie wzorcowo. Na mnie największe wrażenie robią przejścia z partii solowych w fazę uderzenia dźwiękami gitary, soczystym brzmieniem Hammondów z partiami chóru. Istna magia! A duet klawisze- gitara przekazujący sobie „sterowanie” kursem utworu „rozkłada dosłownie na łopatki” swoją energią, płynnością wymiany ról, precyzją. Czyż należy się dziwić szaleńczej reakcji widowni? Pytanie retoryczne. W strukturę tego „dwupaku” zgrabnie wpleciono fragment „Beware Your Enemies”, oferujący monumentalny progrock w najlepszym wydaniu. Zaraz potem „sprawcy” tego show gładko przechodzą do aktu z numerem dwa, promocji najnowszej wtedy publikacji studyjnej Wakemana „Out There” tytułowym rozdziałem albumu. Wstęp to „one man show”, czyli Rick Wakeman, który buduje atmosferę tajemniczości, a majestatyczne brzmienie zbliża się klimatem do epickiej symfonii. Stan ten trwa około 1:20, by wkrótce totalnie ulec zmianie i wkroczyć za sprawą uderzenia gitary i perkusji z basem do strefy energetycznego hard rocka. Odrobinę teatralny wokal Ashleya Holta, chwytliwa melodia i klawisze mistrza chwilowo zepchnięte na boczny tor, chociaż syntezatory „wpychają” się, ale bezskutecznie na front. Jednakże po czwartej minucie notujemy pierwszy radykalny zwrot i powracamy do symfoniczności, po czym kompozycja rozwija się w „rasowy” progrockowy i monumentalny hymn. Raz zwalnia, by za moment przyspieszyć do rytmicznego rockowego pulsu, jak w zaplanowanym cyklu. Krótko przed ósmą minutą nadchodzi właściwa chwila na ognistą partię solową gitary, po niej do akcji wkraczają klawiatury Wakemana. A po kolejnych sekundach w strefie brzmienia „meldują” się podniosłe chóry towarzyszące wokaliście. Patetyczny finał kończy ten utwór. „No Earthly Connection”, kompozycja chętnie wykonywana przez Ricka na koncertach, zachowuje patos poprzedniczki, a frontman stara się operować głosem tak, jakby kreował scenę w teatralnym dramacie. Od samego początku mniej tutaj Ricka, który wycofał brzmienie klawiatur , dopuszczając na przykład na plan pierwszy gitarowe solo i starając się zachować równowagę pomiędzy stricte rockowym instrumentarium a klawiszowym imperium. Wpadająca w „ucho” melodia w refrenie dopełnia obrazu tej części koncertu. Smyki i fortepian nadają instrumentalnemu fragmentowi „Dance Of A Thousand Lights” charakter utworu klasycznego, a takie wrażenie potęgują dodatkowo partie orkiestrowe i chóralne. Wakeman prezentuje się przede wszystkim jako sprawny solista- pianista, zapominając na niecałe sześć minut o całej tej rockowej otoczce.  Clou programu stanowi moim zdaniem wspaniały „The Cathedral In The Sky”, w którym autor wykorzystał sytuację i oparł brzmienie na kościelnych organach oraz na majestacie partii chóralnych. Nie potrzeba uruchamiać nadmiaru wyobraźni, żeby sobie uzmysłowić, czego możemy oczekiwać po tak zatytułowanym utworze, znając przy tym błyskotliwość Ricka w roli kompozytora i instrumentalisty. Szacowne mury, strzeliste wieże, „pachnąca” średniowieczem architektura, surowe, chłodne wnętrze, specyficzny pogłos i nastrój misterium. Sądzę, że prawie każdy zanotował w swoim życiu takie przeżycia przy zwiedzaniu starych obiektów sakralnych, czy to w Polsce, czy też zagranicą. To kwintesencja solowych dzieł Ricka, oraz jego inklinacji do klasycyzowania, czyli nadawania granym kompozycjom „pieczątki” dzieł rodem z muzyki klasycznej. Dla niektórych to nieznośna maniera, dla innych pożądany komponent stylu Wakemana. Przyznam, że należę do tej drugiej grupy, która lubi, gdy czasami, nie za często wykonawca sięga po takie hymniczne rozwiązania, chociaż w tym ponad 10- minutowym rozdziale repertuarowym znalazło się sporo przestrzeni dla fraz czysto rockowych, czyli gitary, perkusyjnych uderzeń wzmagających potęgę brzmienia, oraz wokalu. Rockowy poemat w niezwykle podniosłej atmosferze, o złożonej konstrukcji, bogatej treści i wyrazistym, organowym motywie melodycznym. Momentami Ashley Holt, facet przed mikrofonem, we współzawodnictwie z chórem wprowadza nieśmiało pierwiastki śpiewu quasi operowego. Malkontenci wskażą zapewne- i słusznie- pewne wspólne elementy ze stroną wokalną „Journey To The Centre Of The Earth”, ale w tej otoczce i scenerii- pamiętajmy o żywo reagującej publiczności- pełnią swoją rolę wyśmienicie. I nie jestem tylko przekonany, czy słuszne było zestawienie tego dystyngowanego poematu z następującym bezpośrednio po nim filmowym „White Rock”. Stworzony klimat emocjonalnych uniesień prysł w mgnieniu oka jak mydlana bańka, a staroświeckie organy kościelne wymieniły się rolami z wymysłem elektroników, czyli syntezatorami. Nie ma ratunku, nawet po ostrej i dynamicznej partii solowej gitarzysty Anta Glynna. Było, minęło, odhaczony kolejny punkt imprezy. Całość zamyka kolejna- ile ich już było, nie zliczę- wariacja na temat trzeciej części hitu Yes „Starship Trooper”, „Wurm”. Należy sprawiedliwe dodać, że Wakeman nigdy nie odgrywa tego fragmentu nutka po nutce, a tutaj pozwolił się dodatkowo wykazać Tony Fernandezowi, basiście, który świetnie wykorzystał swoje „pięć minut”, udowadniając, że basowe „wiosełko” nie służy wyłącznie pracy w kooperacji z bębnami i dyktowaniu rytmu, że bas pod sprawnymi palcami potrafi przerodzić się w prawdziwie „melodyczne” zwierzę, prowadzące kompozycję. Godna uwagi jest także długaśna solówka gitary, która dominuje przez długi czas, a Wakeman posłusznie wycofuje się na drugi plan występując tym razem jako akompaniator. Motyw melodyczny tego utworu jest tak charakterystyczny, że kto zna twórczość Yes nawet pobieżnie, „zajarzy” natychmiast o jaki klasyk chodzi. Sam mistrz, po tym jak wyszaleli się jego koledzy, po szóstej minucie przejmuje przewodnictwo instrumentalnej karawany, włączając, w dosyć agresywny sposób do spektrum dźwięków syntezator. Wytwarza się taki nastrój, że konkluzja może być tylko jedna, dotarliśmy do finału popisów instrumentalnych. Za chwilę wybrzmi ostatnie półtonu, publika dostanie „orgazmu”, a w powietrzu zawisną nieśmiertelne formułki, „You Are Wonderful”, „Thanks”, „See You Later” i inne takie dyrdymały.
            Trudno oczekiwać po którymś tam z rzędu koncercie cenionego artysty, że wymyśli proch i totalnie wszystkich zaskoczy. Nie, ludziska przychodzą raczej na takie wydarzenie kulturalne, żeby usłyszeć blisko bezpośrednio z estrady znane sobie dźwięki, a nie mało zrozumiałe dla niej eksperymenty. Z takiego logicznego założenia wyszedł także Rick Wakeman, który zaserwował dobrze „smakujący” koktajl, w który znalazły się składniki ze starej, klasycznej receptury sprzed lat oraz szczypta nowości z ostatnio opublikowanego albumu solowego „Out There”. Wyszedł udany miks kompozycyjny, profesjonalnie wykonany, z niewielkimi modyfikacjami koniecznymi do odsunięcia od Ricka podejrzeń o autoplagiat. Fani twórczości Brytyjczyka nie będą zaskoczeni, chociaż nowe interpretacje znanego materiału muzycznego dają zawsze okazję do konfrontacji z wersjami wcześniejszymi, niekoniecznie studyjnymi. Natomiast słuchacze będący zapewne w znaczącej mniejszości, dla których nazwisko Rick Wakeman to jeszcze nieodkryta karta, otrzymują sposobność do zaznajomienia się z nietuzinkowym artystą, który na swoich barkach, a w zasadzie klawiaturach, wniósł potężny bagaż artystycznych delikatesów do kanonu muzyki rockowej. Album „In The Nick Of Time” nadaje się do tego bardzo dobrze.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5042129
DzisiajDzisiaj1802
WczorajWczoraj4387
Ten tydzieńTen tydzień17552
Ten miesiącTen miesiąc45780
WszystkieWszystkie5042129
3.135.209.249