Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

TANGERINE DREAM - Underwater Sunlight

 

(2011 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records; 1986 Jive Electro)
Autor: Włodek Kucharek
tangerine-dream-underwater-sunlight m
Tracklist:
1. Song Of The Whale - Part 1: From Dawn...
2. Song Of The Whale - Part 2: ...To Dusk
3. Dolphin Dance
4. Ride On The Ray
5. Scuba Scuba
6. Underwater Twilight (12 Single Version)
    
Bonus Track:
7.Dolphin Smile
  
Line-up:
Edgar Froese (syntezatory/ gitara)
Christopher Franke (syntezatory/ perkusja elektroniczna)
Paul Haslinger (syntezatory/ fortepian/ gitara)
Monika Froese (zdjęcie okładki)
    
U schyłku lat 70-tych w świecie muzyki panowanie przejęły trendy, z akceptacją których zawsze miałem kłopoty. W zasadzie odrzuciłem te wszystkie synth popy, electropopy, new wave czy techno, czyli gatunki, które obficie korzystały z elektronicznych wynalazków. Takie podejście do muzycznej materii prowadziło niekiedy do wypaczeń, efektem których była pełna plastikowych dźwięków konfekcja „chińska”. Niestety także media podążyły w tym kierunku, promując banalne pioseneczki „ubrane” w syntezatorowe „szatki”, zarzucając jednocześnie misję kształtowania poczucia estetyki, szczególnie wśród młodego pokolenia, wskazywania pewnych wartości artystycznych, które powinna zawierać sztuka muzyczna. W rezultacie pojawiło się mnóstwo muzycznego „chłamu” nagrywanego przez grupy, w których nikt nie potrafił tak naprawdę grać na instrumentach, lecz był dobry w korzystaniu z dóbr technologicznych i potencjału technicznego elektroniki. Wystarczyło zaprogramować klawisze czy syntezator gitarowy i już powstawał utwór, a że był toporny jak konstrukcja cepa, to już inna sprawa. Naturalnie nie należy uogólniać, gdyż trafiali się wśród tego chaosu wykonawcy, którzy potrafili zachować balans pomiędzy rockowym czy popowym brzmieniem a zaangażowaniem sekwencji elektronicznych. Fakty pokazują wyraźnie, że sporo tej niby muzyki trafiało „pod strzechy” za pośrednictwem radia, zdobywając popularność. W tę swoistą pułapkę dali się także złapać muzycy Tangerine Dream, którzy zrezygnowali z wielowymiarowych suit na rzecz utworów krótkich, z wyraźnym pulsem rytmicznym i jednorodnym tematem melodycznym. Do dzisiaj- ale jest to wyłącznie moja opinia- niektóre albumy zespołu z tamtych lat, jak „Exit” czy „Le Parc”, także częściowo „Underwater Sunlight”, o czym będzie poniżej, należą do najsłabszych ogniw bogatej dyskografii. Na szczęście Edgar Froese dosyć szybko otrząsnął się z chwilowego otumanienia wynikającego z możliwości zdobycia popularności, i powrócił na klasyczne tory rocka elektronicznego.
W twórczości Niemców pojawiły się także albumy tematyczne, albo jak kto woli koncepcyjne. „Hyperborea” eksplorowała mitologię grecką, „Exit” poświęcono ogólnie rzecz ujmując Zimnej Wojnie, „Le Parc” przedstawiał najsłynniejsze parki narodowe, „Tyger” zajął się przełożeniem na język dźwięków literatury, konkretnie poezji brytyjskiego pisarza Williama Blake’a (1757- 1827), a „Underwater Sunlight” snuł wizje oparte na życiu podwodnym.
Nagrywanie ostatniego z wymienionych albumów rozpoczęło się w styczniu 1986 roku, w nieco zmienionym składzie, bo dwóch wytrawnych artystów z potężnym bagażem doświadczeń przyjęło na „pokład” nowego członka, Paula Haslingera, który na kilka lat „zagrzał” miejsce w składzie berlińskiej formacji. Austriacki instrumentalista otrzymał odpowiedzialne zadanie poprowadzenia partii fortepianowych oraz wsparcia gitarowego dla Edgara Froese. Bo znakiem rozpoznawczym omawianego albumu stał się powrót do wykorzystania w profilu brzmieniowym gitar elektrycznych. Haslinger spisał się równie dobrze, a szczególnie dobitnie słychać fortepian koncertowy pod jego kierownictwem w kilku punktach longplaya zarezerwowanych na występy solowe. W line-up wymieniono także jeszcze dwa nazwiska, odpowiedzialnego za programowanie Christiana Gstettnera, oraz żonę bossa TD, Monikę Froese, która była projektantką okładki fotograficznej. Zespół zarejestrował na albumie sześć utworów, a zremasterowane pod pieczą Esoteric Recordings/ Cherry Red Records wydawnictwo zawiera jeszcze bonus w postaci singlowej wersji kompozycji „Dolphin Smile”.
Jaki ocenić zawartość programową tego longplaya? Na tak postawione pytanie trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, a taka formułka nie jest w żadnym razie unikiem z mojej strony. Dzieje się tak z jednego powodu, płyta jest nierówna w kwestii poziomu artystycznego. Przynajmniej taką opinię reprezentuje niżej podpisany. Oczywiście to moje subiektywne zdanie, ale w dalszej części tekstu postaram się poprzeć mój pogląd rzeczowymi argumentami. Z jednej strony trio zaoferowało jedną suitową, dwuczęściową formę, czyli rodzaj kompozycji, która stanowiła swoisty znak identyfikacyjny stylu Tangerine Dream począwszy od startu do bogatej kariery, a mowa o utworze „Song Of The Whale”, trwającym łącznie blisko dwadzieścia minut. Dla mnie to absolutne opus magnum albumu, znakomity, niezwykle atmosferyczny gitarowo- syntezatorowy popis grupy. Leniwie rozwijająca się pisana dźwiękami wizja podwodnego świata, oparta na wspanialej linii melodycznej, zachwyci każde ucho. Piękna emanującego z każdej sekwencji trudno nie „zauważyć”. A przejścia przez kolejne fazy „Part One” dosłownie powalają ślicznymi rozwiązaniami zarówno instrumentalnymi , jak też melodycznymi. Pierwszy taki przełom notujemy około 4:50, gdy następuje kumulacja energii instrumentalnej, w czasie której w kilka sekund intensywność brzmienia wspina się błyskawicznie po stromych zboczach na sam szczyt, by dosłownie wybuchnąć. Po tej wulkanicznej erupcji dźwięków słuchacz przemierza mocno gitarową strefę normalizacji profilu brzmienia, w której partie gitary mocno elektrycznej prowadzą zaciekły pojedynek bez orzekania zwycięzcy z rzeką syntezatorowych tonów o bardzo intensywnej barwie i bogactwie odcieni. Tak wygląda sytuacja na prawdziwym „polu bitwy” do punktu granicznego 6:45, w którym pojawia się zachwycający motyw gitary. Finałowe kilkadziesiąt sekund powoduje znaczący wzrost napięcia, z przetworzonymi głosami i ostrym, wręcz hałaśliwym epilogiem. Płynne przejście do części drugiej, którą inauguruje Paul Haslinger, charakteryzuje się fortepianowym solo. Z klawiatury przez najbliższe dwie minuty spływają łagodne, spokojne, pięknie układające się akordy. Po drugiej minucie jako towarzyszący akompaniament pojawiają się malarskie pejzaże syntezatorów.  Melodia powala swoją urodą. Sukcesywnie i proporcjonalnie rośnie „krzywa” dynamiki, a po czwartej minucie rytm staje się bardziej wyrazisty i energiczny, a role lidera przejmują syntezatory oraz nabijająca rytm elektroniczna perkusja. Akcenty wokalne, bez słów, urozmaicają przekaz, a długie gitarowe solo Edgara Froese daje muzyce dodatkowego, elektrycznego „kopa”, aż do frazy końcowej wypełnionej klawiszową melodią i szumem morskich fal. Tak dobiega do końca najwspanialszy fragment tego albumu, prawdziwie terapeutyczny, skrzący się urodziwymi wątkami melodycznymi, klarownym brzmieniem i sielską, pogodną atmosferą. Te chwile mogłyby według mnie trwać i trwać, pozwalając słuchaczom zatopić się we własnych przemyśleniach. Niestety autorzy postanowili przejść „na drugą stronę elektronicznej mocy” proponując utwór „Dolphin Dance”, który każdego marzyciela szybko sprowadzi na ziemię. Taneczny motyw w jednostajnym rytmie burzy kompletnie świeżo powstały klimat. Brzmienie staje się  jednostronne, motoryczne, odrobinę plastikowe, monotonne, tworząc nastrojowość, w której  „chłodna”, wykalkulowana elektronika dominuje na emocjami. I nie ratują takiego wrażenia gitarowe wstawki. Nie wiem, być może to tylko moje fanaberie, ale  nie trawię tego fragmentu, jego pseudo dyskotekowego image, traktuję go jako niezbyt udaną próbę schlebiania mikrym gustom bywalców imprez wszelakich, w czasie których wykorzystuje się muzykę w roli tapety, wypełniacza, akompaniamentu dla konferansjera informującego publiczność o kolejnych punktach programu na przykład wystawy nowych modeli samochodów albo ekspozycji sprzętu rolniczego. Jednym słowem, nieważne co grają, ważne, że w ogóle coś słychać. Wiem, że w tym momencie wcieliłem się w rolę szydercy i złośliwca, ale niestety znam ten album od jego narodzin i „Dolphin Dance” od zawsze prowokuje mnie do „przyklejania krytycznych łatek”. Sam nie mam z tym defektem  problemu, gdyż słuchając płyty „Underwater Sunlight” wielokrotnie „przeskakuję” w odtwarzaczu pozycję repertuarową z numerem „3”, ignorując ją permanentnie. Wprawdzie w kolejnym kawałku też jest dosyć przebojowo, ale znacznie mniej „konfekcyjnie”, bo „Ride On The Ray” posiada w swoim charakterze główny, dosyć nośny temat melodyczny, a wokół niego jak satelity krążą soczyste, krótkie i wyraziste partie solowe, z wybijającą się gitarą, ale nie tylko.  „Scuba Scuba” oferuje różnorodne partie keyboardów, inicjujących swoje partie na bazie jednego motywu melodycznego.  Zawartość uzupełniają intrygujące pojedyncze plamki dźwiękowe klawiszy oraz instrumentów perkusyjnych.  Wszystkie komponenty układają się ilustracyjną całość, która śmiało mogłaby posłużyć jako temat filmowy. Doskonałe wrażenie robi także zakończenie albumu w postaci kompozycji „Underwater Twilight”.  Przejrzysta struktura pozwala wyróżnić wstęp ze spokojnymi, leniwie rozwijającymi się partiami syntezatorów, przez coraz mocniejsze akcenty rytmiczne kształtujące charakter utworu  w części środkowej, aż po fortepianowe uspokojenie w finale. 
Tak kończy się podwodna podróż zainicjowana  przez Tangerine Dream w połowie lat 80-tych. Słuchając  płyty „Underwater Sunlight” zawsze mam odczucia ambiwalentne, z jednej strony wpadam w zachwyt od pierwszych tonów dwóch części „Song Of The Whale”, po czym przeżywam etap podrażnienia i irytacji sprowokowany  przez  „Dolphin Dance” , następnie przyzwyczajam się trochę do popowego anturażu z dyskotekowym rytmem, żeby na zakończenie powrócić do przyjaznego zadowolenia wizerunkiem „Underwater Twilight”. I nigdy nie jestem przekonany, czy to rezultat mojego jakiegoś „pokręconego” i zdeformowanego poczucia estetyki, czy być może obiektywnej oceny jakości programu omawianego albumu.  Pewnikiem jest natomiast, że zawartość prezentuje znaczne wahania poziomu muzycznego, ukształtowanego tradycyjną dla Tangerine Dream  koncepcją ujętą w ramy suity, ale także uwzględniającą zmieniające się niekorzystne warunki muzycznej rzeczywistości lat 80-tych. Dlatego znalezienie wyważonej oceny  wartości artystycznej albumu stanowi zadanie niełatwe i podlane gęstym „sosem” subiektywizmu, czyli mojego postrzegania muzycznej koncepcji zrealizowanej przez Tangerine Dream. Wielkim plusem jest natomiast inicjatywa promocyjna Esoteric Recordings/ Cherry Red Records zmierzająca do przypomnienia twórczości tej zasłużonej berlińskiej formacji w nowym technicznie udoskonalonym projekcie.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4988166
DzisiajDzisiaj2786
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień10800
Ten miesiącTen miesiąc70999
WszystkieWszystkie4988166
3.80.131.164