ARIA - Warszawa, 16.11.2013
Aria – Klub Proxima, Warszawa, 16 listopad 2013
Aria jest zespołem trochę mitycznym. Jeszcze przed wakacjami 2013, kiedy to pojawiła się informacja o organizowanym przez Gig-Art koncercie, przybycie Rosjan do Polski wydawało się czczą bajką. Przez fakt, że Aria w swoim kraju zapełnia stadiony niczym Iron Maiden, a na zachodnie festiwale nosa nawet nie wyściubia, obrosła legendą legendarnego stwora z końca świata, którego istnienie jest niepewne, a co dopiero obejrzenie na własne oczy. Ten przedkolonialny obraz, Aria zawdzięcza także wydarzeniu, które miało miejsce w 2009 roku – koncert Rosjan był zaplanowany, ale nie odbył się z powodu „niewielkiego zainteresowania”. Albo w ciągu tych kilku lat popularność Arii nagle nieoczekiwanie wzrosła, albo poprzedni organizator źle rozegrał kwestię promocji, bo na Arię AD 2013 przybył niemal pełny klub. O ile większość heavymetalowych bandów w Polsce oglądam z myślą „ciekawe, jak tym razem wypadną”, o tyle na Arię szłam z nastawieniem nawet nie tyle „ciekawe jak wypadną”, ale wręcz „ciekawe jak wygląda ten mityczny stwór”. Bardzo trafnym posunięciem było zaproszenie Turbo do supportowania Arii. Dwie słowiańskie heavymetalowe grupy z tradycjami na jednej scenie wyczarowały niesamowitą atmosferę. Rzadko polski zespół supportujący zagraniczną gwiazdę jest tak gorąco przyjmowany, a publika śpiewa hity tak, że sala wypełnia się śpiewem setki gardeł (tu oczywiście prym wiodły „Dorosłe dzieci”). Tymczasem „mityczny stwór” zaskoczył swoją normalnością. Aż dziw, że ten fantastyczny koncertowo zespól nie headlinuje na wielkich europejskich letnich festiwalach. Panowie mają ku temu nie tylko rewelacyjne warunki sceniczne, ale też oddaną publikę. Mimo że dla grupy normą jest granie w zasadzie tylko dla „swoich”, na żywo wypada ona jakby zęby zjadła grając live u boku Maiden czy Saxon. Wokalista, Michaił Żytniakow, zaliczył jednak Słowian do jednej wielkiej rodziny bo beztrosko założył, że każdy Polak Rosjanina zrozumie i wyrzucał z siebie całe serie zdań, na które publika stojąca pod samą sceną reagowała „jeeeee!!!”, a autorka relacji rozumiała tylko „spasiba”, mając jednak nadzieje, że mówi do nas to, co każdy wokalista heavy metalowy na standardowym koncercie. Gig był w zasadzie dwugodzinną eksplozją energii i rock'n'rolla. Koncert rozpoczął się niezwykle chwytliwym „Goriashaia Strela”. Od tych pierwszych chwil wiadomo było, że słuchanie koncertu będzie czystą przyjemnością. Po pierwsze uderzyło świetne, selektywne nagłośnienie, z nieco do przodu wysuniętymi wokalem, dające wrażenie obcowania niemal z nagraniami studyjnymi, po drugie, kawałek w oryginale zaśpiewany przez Kipelova zabrzmiał, jak... zaśpiewany przez Kipelova. Obawy co do będącego w składzie dwa lata Michaiła Żytniakowa rozwiały się w sekundzie. Facet ma kawał głosu, dodatkowo pięknie eksponowanego przez miękką melodykę rosyjskiego języka, a co najważniejsze, potrafi fantastycznie i bardzo podobnie interpretować utwory najbardziej znanego, długoletniego wokalisty Arii. To bardzo ważne, ponieważ większość setlisty stanowiły numery z płyt z Kipelovem. Poza tym, jego uśmiech na twarzy i obopólny kontakt z publicznością, mimo bariery językowej, przelały czarę entuzjazmu. Co prawda ze sceny nie wysypały się niektóre oczekiwane hiciory takie jak choćby „Antychryst”, ale za to zespół nie zawiódł kapitalnie wykonując „Nocz Korocze Dnia”
Zaskakującym posunięciem było wylanie na rozgrzaną prawie dwugodzinną heavymetalową galopadą publikę ballady "Vsio, Chto Bilo" jako bisu. Dużo bardziej spotykanym rozwiązaniem było zakończenie koncertu drugim bisem, a mianowicie kultowym „Daj Żaru”. Oj, żaru Aria dała przez te dwie godziny pozostawiając po sobie wspomnienia rewelacyjnego heavy metalowego show świetnie zagranego, idealnie brzmiącego, pełnego wigoru, pasji i naprawdę bardzo szczerego. A o tym, że są w Polsce fani Arii świadczył nie tylko wypełniony klub, ale też wyczyszczony do zera sklepik z koszulkami zespołu – i to jeszcze zanim rozpoczął się koncert.
Strati