MARTY FRIEDMAN & GUS G - Kraków, 9.05.2014 & Warszawa, 10.05.2014
Marty Friedman & Gus G – Klub Lizard King, Kraków, 9 maja 2014
Marty Friedman & Gus G – Progresja Music Zone, Warszawa, 10 maja 2014
To już któraś edycja Guitar Universe z udziałem Martiego Friedmana, ale pierwszy raz u boku Gus G. Marty Friedman, czyli postać, której niewielu osobą trzeba przedstawiać - chodząca legenda gitary i członek Megadeth z najzłotszych (platynowych?) lat! W raz z obecnym gitarzystom Ozziego Osbourna, który od całkiem niedawna może pochwalić się swoją debiutancką płyta solo. W ramach owej trasy panowie gitarzyści odwiedzili dwa miasta - Kraków oraz Warszawę.
W Krakowie przed klubem wcześnie pozbierali się najwięksi fani. Paru wczesnym szczęśliwcom udało się złapać Martiego nawet w drodze do hotelu! Sam koncert zaczynał się o dziwo punktualnie i to od razu występem Gus G. Na scenie oprócz niego stanął również wokalista z jego drugie zespołu - Firewind. Na gołe oko widać było ogromne inspiracje Robertem Plantem. Gus G wykazał się świetną konferansjerką i znajomości języka polskiego w zakresie słów: dziękuję i zajebiście. Na setliste nie było co narzekać - pomiędzy kawałkami z najnowszej płyty "Im the Fire" pojawiły się takie perły jak "Into The Void" Black Sabbath, kawałek Firewind "World On Fire" a nawet Thin Lizzy "Hollywood". W miarę upływu czasu klub się zapełniał i już w pod koniec koncertu był bliski pęknięciu. Pomimo, ze Gus G był teoretycznie najważniejszy podczas swojego występu, to jednak perkusista trochę kradł mu show. Robił niesamowite cuda podczas gry. W tym momencie pomyślałam sobie "o! ten perkusista spełnia kryteria Friedmana!". Z kompletną łatwością udawało mu się rzucać pałeczkami pod sam sufit oraz zamykać hi-hat za pomocą łokcia. W setliscie - jak na gitarzystę Ozziego Osbourna - nie mogło zabraknąć coś z jego materiału. Nie był to jednak żaden kawałek z "Scream" na której Gus miał swój udział a sam "Crazy Train", na którym tłum oszalał! Poczym nas opuścili.
Już po 45 minutowej przerwie na scenie pojawił się sam Marty Friedman w towarzystwie gitarzysty prosto z Japonii oraz ku mojemu zdziwieniu tym samym perkusistą i basistą co u Gusa G. Jednak drummer rzeczywiście spełniał jego kryteria. Marty ze swoimi olbrzymimi koturnami dał czadu tak, że iskry latały. Okazało się, że Marty również otrzymał wcześniej przyspieszoną i okrojoną lekcje języka polskiego. Pomiędzy obojgiem gitarzystów panowała niesamowita chemia i niesamowicie było widać, jak wielkim szacunkiem i podziwem Friedman darzy swojego kolegę po fachu. Na setliście królowały kawałki z poprzednich płyt, nawet te po japońsku! Mieliśmy okazję usłyszeć między innymi "Forbbiden City" oraz "Stigmata Addiction". Z najnowszej pojawiło się jedynie "Inferno" oraz "Steroidhead", które przyjęło się bardzo dobrze. Nie tylko ja z pewnością czekałam na coś z repertuaru Megadeth i tego na szczęście nie zabrakło. Usłyszeliśmy, bowiem "Tornado Of Souls", które porwało wszystkim dusze. Nie zabrakło dedykacji dla kobiet w postaci "Devil Take Tomorrow". Po skończonym secie na scenie od razu pojawił się Gus G z wokalistą i wszyscy wspólnie zagrali jamm, na który chyba wszyscy najbardziej czekali. Panowie zafundowali nam "Heaven And Hell" kończąc tym samym cały występ.
Warszawa okazała się niestety mniej przyjemna. Klub, w porównaniu z Lizard Kingiem z Krakowa był co najmniej dwa razy mniejszy plus pojawił się problem braku backstage'ów. Ludzi było malutko, a nagłośnienie nie wywierało pozytywnego wrażenia. Gus G na scenę przedzierać się musiał między fanami. W nagrodę jednak dostał piękną polską flagę. Oni sami sprawiali wrażenie jakby nieco wypalonych, perkusista już nie zamykał nawet hi-hatu łokciem a Gus G nie rozmawiał tak dużo i chyba nieco przez noc wypadł mu z głowy język polski. Ale za to przeprowadził bardzo fascynująca konwersacje z panem z tłumu. "Play harder!!" usłyszał. Na co znalazł bardzo gustowną ripostę: " Don't fuckin tell me what to do!". Setlista była identyczna jak i dzień wcześniej. Ludzie jedynie reagowali mniej entuzjastycznie co nie uszło uwadze Gusa, który bez skrupułów stwierdził, ze Kraków był lepszy.
Standardowo po przerwie technicznej na scenie pojawiła się nasza gwiazda i szaleństwo się zaczęło. Po dwóch kawałkach jednak Marty zaczął się ogromnie denerwować z powodu beznadziejnego nagłośnienia, które mu zaserwował lokalny dźwiękowiec. W pewnym momencie myślałam, że Friedman po prostu rzuci własną gitarą w tego człowieka. Podczas przerwy nie szczędził panu słów i epitetów. Po paru minutach jednak wszystko zdawało się być w porządku i uśmiechnięty od ucha do ucha kontynuował swoją sztukę. Setlista - tak jak w przypadku Gus G - była niemal identyczna. Zabrakło jednak najważniejszego. Nie było jammowiania. Po ostatnim kawałku Marty i reszta po prostu zeszli ze sceny i nie wrócili. Jako że w tłumie znalazło się parę osób, które były również i w Krakowie to czekali przez blisko pół godziny. Nic jednak się nie stało. Wspólnego grania nie było. Ciekawe tylko dlaczego...
Ogólnie mówiąc, trasa jak marzenie. Jedyne co mogę się przyczepić do długość setlisty Friedmana, która sprawia wrażenie trochę krótszej niż Gusa G. A Kraków wyszedł zdecydowanie lepiej niż Warszawa pod prawie każdym względem!
Daria Dyrkacz