WACKEN XXV - 31 lipca – 2 sierpnia 2014
Wacken XXV - 31 lipca – 2 sierpnia 2014
Wacken jest niewątpliwie największym metalowym festiwalem w Europie i jednym z większych na świecie. Z powodzeniem mógłby jeszcze powiększyć tereny i przyjąć jeszcze większą ilość uczestników. Wszak bilety schodzą na pniu. Organizator zdaje sobie jednak sprawę z ogromu imprezy i programowo nie planuje rozbudowywać przedsięwzięcia. Dlatego jeśli jeszcze nie byłeś na Wacken Open Air, nie powinieneś się namyślać. Bilet warto kupić nawet w ciemno, bo przy takiej ilości zespołów, jakie zapraszają organizatorzy, każdy fan metalu zawsze znajdzie coś, a nawet dużo „cosiów” dla siebie. Podobnie było i w tym roku. Z pozoru wydawało mi się, że skład nie powala na kolana, ale już w trakcie samego trwania festu okazało się, że mój plan koncertowy jest tak nabity, że z trudem znajduję czas na biwakowy obiad składający się z pulpetów i pulpetów.
Przede wszystkim przyjazd na Wacken w środę, a nie tradycyjnie w czwartek rano był strzałem w dziesiątkę. Na polu namiotowym było jeszcze dużo miejsca do wyboru, była chwila na odespanie podróży i na zabawę, na którą później nie zawsze w ferworze chodzenia na koncerty jest czas. Popołudnie wykorzystaliśmy na spacer tam, gdzie zazwyczaj w trakcie samego festiwalu nie dochodzimy z powodu „tych paskudnych, zabierających czas i siłę koncertów”. Co ciekawe, istnieją i tacy, dla których Wacken to właśnie głównie te pozakoncertowe atrakcje i choćby w Wackinger Village spędzać mogą całe dnie. Wspomniana Village to nic innego jak swojska „wikińska wioska”, na której ustawione są kramy z rękodziełem, spacerują w niej ludzie rekonstruujący średniowieczne czasy, można zobaczyć jak pracują kowale, a także spróbować własnych sił w różnych festyniarskich zabawach, takich jak rzut kulą w jajka (kurze), uderzenie młotem (nie Thora), wreszcie posłuchać folk metalu czy rocka na małej scence umiejscowionej w sercu wioski. Niedaleko trafiliśmy także na nową wackeńską atrakcję – niewielką wolnostojącą salę z szyldem „Metal Heart”. W jej środku zaskoczyło nas... nic innego jak metalowe disco z głośną muzyką, kolorowymi światłami i obowiązkową dyskotekową kulą. Minęliśmy po drodze rzeźby w kształcie „metalowej ręki”, wackeńskie krowy wszelkiej maści, aż doszliśmy do kapitalnej atrakcji – Wasteland Stage. Nagle na terenie Wacken przyśpieszył czas i z impetem wyhamował gdzieś w postnuklearnej erze rodem z Mad Maxa. Sama scena mieściła się na tarasie budowli skleconej z baraków, na dole świecił się obdarty neon Becksa, niedaleko można było zobaczyć zmontowane z różnych starych części pojazdy, a całości pilnowali postnuklearni wojownicy ubrani w hand made zbroje i maski gazowe. Zresztą całą Wasteland Stage obsługiwało bractwo rekonstruujące ten potencjalny świat, ubrane w rewelacyjnie przygotowane i dopieszczone w każdym calu stroje. Rzeczywiście, zgodnie z przypuszczeniami, kiedy dzień później rozpoczął się właściwy festiwal, nie było czasu, żeby ponownie odwiedzić tą magiczną część terenu festiwalowego.
Czwartkowy poranek – koncertów czas zacząć. Tradycyjnie festiwal otwiera potężny dźwięk rogu i jak co roku od dwudziestu pięciu lat Wacken Open Air rozpoczyna Skyline. Zespół jest znany w zasadzie tylko z tego, że pełni honory przy otwieraniu festiwalu, a w jego repertuarze znajdują się covery (m.in. Manowar, Van Halen, Type of Negative), którymi rozkręca metalową brać. Od pewnego czasu Skyline gra także hymn konkretnej edycji Wacken, a tym razem w roli wokalisty hymnu wystąpił facet, który wygrał konkurs na ten właśnie utwór.
Po krótkiej przerwie udałam się na Hammerfall. O ile pamiętam świetne koncerty tej szwedzkiej formacji sprzed lat, o tyle od tych ostatnich wręcz biła rezygnacja, niewiarygodność, coś co nie pozwalało mi cieszyć się z nich show. Tym razem Hammerfall miał się podnieść grając specjalny występ. Zespół postanowił uderzyć właśnie w serca tych fanów, którzy wiążą z nimi sentymentalne wspomnienia. Rzeczywiście, wiele osób z piętnaście lat temu zachłysnęło się pierwszymi płytami Hammerfall, a i cała końcówka lat dziewięćdziesiątych upłynęła pod znakiem zaskakującej rezurekcji heavy metalu. Szwedzi ostatnio próbowali wydostać się pętli piętna pierwszych płyt i postanowili odświeżyć styl nagrywając „Infected”. Pomysł chyba do końca się nie sprawdził, bo zaraz po nim zespół musiał zrobić sobie przerwę. I oto na Wacken, Cans ogłasza, że musiał wrócić, bo fani czekają, a on nie wiedział co z sobą zrobić przez ten bezczynny czas. Zabrzmiało to tak, jakby przerwa była obowiązkowa i wyznaczał ją jakiś wszechmogący regulamin. Wbrew pozytywnym zapewnieniem wokalisty, ja nie odebrałam tych słów jako szczególnie wiarygodnych, a sam „powrotowy” koncert wydał mi się estradowym show, a nie manifestem prawdziwego, metalowego serca. Rzeczywiście, zgodnie z zapowiedzią Szwedzi zagrali cały „Glory to the Brave” rozpoczynając koncert coverem Warlord i mieszając kolejność zawartych na krążku utworów. Gościnnie w szeregi Hammerfall wrócił Stefan Elmgren, a Cans dwoił się i troił próbując odkurzyć dawny klimat. Niestety ani kiepskie nagłośnienie (słyszane nieco za wieżą akustyków, z przodu podobno było lepsze), ani beznamiętne wrażenie, jakie wywoływali członkowie grupy nie przywołały ani wspomnień ani nie rozgniotły mnie w drobny mak samymi – wszak całkiem niezłymi – utworami. Na bis grupa zagrała kilka późniejszych kawałków oraz utrzymany w średnim tempie„Bushino” zwiastujący nowy krążek, który zgodnie z zapowiedziami i okładką, ma być powrotem do korzeni Młotkospadu. Dla mnie ani droga odświeżenia stylu, ani powrotu do korzeni nie sprawia, że krew pulsuje mi szybciej na dźwięk uderzenia hammerfallowego młotka. Moim zdaniem ten zespół już kilka lat temu po prostu się wypalił.
Steel Panther miał być remedium na to średnio udane rozpoczęcie koncertowego oblicza czwartku. Rzeczywiście, ci, którzy oczekiwali zgrabnego stand upu i zabawy nie zawiedli się. Ten glam rockowy zespół faktycznie świetnie się sprawdza jako kabaret. Z basistą poprawiającym przed lusterkiem makijaż, z rozentuzjazmowanymi kobietami z publiki pokazującymi muzykom nagie biusty i z prześmiewczymi piosenkami, rzeczywiście Steel Panther może robić za satyryczny przerywnik między koncertami. Cieszę się, że zobaczyłam ten fenomen w pełnej krasie, raz w życiu trzeba sprawdzić „z czym to się je”. Fajnie, ale nóżkami już przebierałam myśląc o konkretnym koncertowym rozpędzie.
Wrażenie mógł poprawić Saxon, który mimo tego, że według mnie nigdy nie był zespołem wybitnym, zawsze, ale to zawsze gra dobre, zaangażowane koncerty. Proszę bardzo, Saxon przygotował nie lada niespodziankę. Wyszedł na scenę jak lokalny zespolik. Scena była mała, udekorowana w zasadzie tylko bannerem z ostatniej płyty i w takiej scenerii Anglicy zagrali całe sześć kawałków na „Motocycle Man” poczynając i „Strangers in the Night” kończąc. Podczas gdy niestrudzony Biff rozpoczął składać najlepsze życzenia urodzinowe dla Wacken (Wacken – jak mniemam – serdecznie podziękowało), techniczni zwinęli resztę zabawek ze sceny. Nie, niespodzianką nie była totalna asceza Saxon i anihilacja scenerii. Płachta z obrazem „Sacrifice” opadła, scena natychmiast odzyskała normalne rozmiary ukazując jednocześnie rozbudowaną perkusję rodem z filharmonii oraz dodatkowych muzyków w postaci skrzypaczek. I choć od lat łączenie heavy metalu ze smyczkami nie budzi już żadnego zaskoczenia, o tyle w przypadku Anglików niespodzianka była szalenie pozytywna. Głównie z tego powodu, że w przypadku Saxon nie tylko jego utwory bywają jak krople wody, ale i same koncerty Saxon z reguły wyglądają i brzmią bardzo podobnie. Tym razem zespół zaprezentował coś zgoła odmiennego, a Biff po odegranym w takiej oprawie „Crusader” z typową dla siebie bezpretensjonalnością zapytał „I jak, podoba się Wam nasza niespodzianka na 25-lecie Wacken”? Oczywiście że tak, wszak Saxon jest stałym gościem tego festiwalu i naprawdę fajnie, że postarał się dodać do urodzinowej puli coś od siebie. Tym fajniej, że „koncert z orkiestrą” nie był w żadnym razie magnesem marketingowym. Nie mógł być, bo Saxon przed występem publicznie pary na temat tej niespodzianki nie puszczał.
Perełką dnia miał być jednak Accept. Zespół zapowiadał koncert „Restless and Wild”, nie dziwne więc, że wszyscy nastawiali się na wspominkowe odegranie tej starej płyty. Zastanawiające było jednak to, że ani „Restless and Wild” nie jest najsłynniejszą perełką w dyskografii Niemców ani fakt, że nie świętowaliśmy żadnej okrągłej rocznicy jej wydania. Choć faktycznie w setliście koncertu znalazło się kilka kawałków z tego krążka (w zasadzie żadna inna płyta mnie była uhonorowana większą ilością granych kawałków), w żadnym razie nie był to koncert odtwarzający „Restelss and Wild”. Okazało się, że ten koncert po prostu był „restless” i „wild”! Występ był jedną, wielką, gnającą petardą, utwory nacierały na siebie bez chwili wytchnienia na oklaski, bez czasu na zapowiedzi, nawet Mike nie dał sobie szansy na przywitanie się z nami. W przeciągu półtorej godziny Niemcy zagrali, aż 18 kawałków ustanawiając tym samym rekord wśród wielkich heavymetalowych grupy grających na festiwalu. Co więcej, był to dla mnie pierwszy „inny” koncert Accept, z rzadko granymi utworami i premierowym „Stampede” z nowej płyty. O ile Accept zawsze daje fantastyczne, pełne energii i szczerości koncerty, na których można się doskonale bawić, o tyle ten występ był po prostu znakomity. Właśnie w tej dynamice i mocy tkwi siła Accept. Wspaniale, że muzycy widzą swoje atuty i wiedzą jak je wykorzystać.
Koncertowy piątek rozpoczęłam wcześnie, bo w samo południe i w samym oku cyklonu upału. Mimo całej masy wszelkich koncertów, śmiało mogę przyznać, że rok 2014 zapamiętam jako ten, który upłynął pod znakiem Skid Row. Najpierw miałam okazję po raz pierwszy zobaczyć Sebastiana Bacha podczas występu na żywo na festiwalu Masters of Rock, a kilkanaście dni później drugi brakujący element, czyli sam Skid Row. Ukrywanie, że zespół swoje lata świetności ma daleko za sobą, nie ma sensu - na Skid Row poszłam wyłącznie z ciekawości. Aż chciałoby się napisać, że spotkała mnie niespodzianka i ciekawość zamieniła się w euforię zabawy na koncercie. Tak, to mogę napisać, ale o koncercie solowego Bacha, który zaskoczył mnie energią, charyzmą, radością śpiewania, ale niestety nie o Skid Row. Zespół zagrał koncert w piątkowe południe, zgromadził standardową jak na tę porę liczbę publiki i niestety nie zrekompensował nam tego stania na patelni. Panowie zagrali kilka swoich „klassikerów”, ale większość występu zapełnili późniejszymi utworami. Cóż to za frajda dla fanów klasycznego Skid Row? I cóż to za frajda oglądać Skid Row bez Bacha? Mimo tego, że nowy wokalista, Johnny Solinger, dysponuje przyzwoitym, choć zaskakującym w kontekście Skid Row, szorstkawym wokalem, brakuje mu tego magicznego feellingu Sebastiana Bacha. Bach, mimo słabszej niż dawniej formy wokalnej, nadal posiada potężną charyzmę, sam się świetnie bawi na koncercie i przeżywa swoje utwory. Dużo większą frajdę sprawiały mi jego „covery” Skid Row i niż ten oficjalny Skid Row występujący na Wacken. To wręcz oni wydawali się cover-bandem lub zwykłym hard rockowym zespołem wplatającym w swój set kilka hitów dawnej gwiazdy hard’n’heavy.
Choć zdecydowana większość najciekawszych koncertów na Wacken odbywa się na dwóch głównych scenach (tj. Black i True Stage), warto śledzić także to, co dzieje się za górami, za lasami, za Wackinger Village czyli w namiocie ze scenami W.E.T. i Headbanger Stage. Obydwie to młot na wszystkich narzekających na tłumy pod dużymi scenami. W namiocie, w którym odbywają się te koncerty panuje klimat iście klubowy, ludzi przychodzi z reguły niewiele (w końcu żeby tam dojść trzeba przejść przez wiele atrakcji), a nagłośnienie pozwala odpocząć uszom od trąb jerychońskich puszczanych z głośników głównych scen. Podczas gdy koledzy mielili głowami pod barierką na Carcassie, ja udałam się na zwiady pod W.E.T. Stage zobaczyć Hell. Ostatnio widziałam ten zespół niemal w samo południe, co niestety odbierało urok temu szalonemu teatralnemu misterium. Tym razem, pod dachem namiotu ich piekielny image zyskał odpowiednią scenografię. Hell to kapela, która wydała swoją debiutancką płytę niemal po 20 latach istnienia i od razu wkroczyła z impetem na heavymetalową scenę. Ba, można by rzec, że nagrywała ją tyle czasu, bo numery z niej pochodzące powstały jeszcze w latach osiemdziesiątych i być może to w tym tkwi siła tego zespołu, To, co Hell zaprezentował na tej małej scence z powodzeniem mogłoby zastąpić koncert Kinga Diamonda. Ich satanistyczna, ale na wskroś teatralna otoczka manifestuje się nie tylko wizualnie, ale przede wszystkim muzycznie. Ten ledwie 45-minutowy koncert to istne heavymetalowe teatrum. David Bower z koroną cierniową i mikrofonem na głowie skacze po scenie gestykulując, śpiewa grając rolę, a podczas „Blasphemy and the Master” biczuje się po nagich plecach pozostawiając „krwawe” ślady. Ów bicz zresztą ląduje ku uciesze fanów wśród publiki, a sam David teatralnie kona. Utwory Hell mimo osadzenia w najklasyczniejszym heavy metalu na świecie, są tak złożone i tak rozbudowane wokalnie, że w zasadzie występ „Piekła” można porównać do musicalu. Do musicalu, czyli do formy, która ma wartość muzyczną, opowiada pewną historię, a jednocześnie nie stroni od scenografii i kostiumów. Koncert, mimo tego, że grupa grała utwory z obu płyt, jakie mają już w swojej dyskografii, sprawiał wrażenie przemyślanej, fabularnej całości. Być może także dlatego, że Hell kreuje swoje występy także na obłąkane religijne misteria, do których pasują utwory zarówno z „Human Remains” jak i wydanej rok temu „Curse and Chapter”. Ja się co prawda cieszę, że nie padłam ofiarą szaleńczego błogosławieństwa wokalisty, jakie ten rozdawał pod koniec koncertu, ale ci, którzy stali pod barierką, mają teraz co wspominać.
Ponieważ pod namiotem obie sceny działają - podobnie jak duże – naprzemiennie, od razu po koncercie Hell można było udać się pod Headbanger Stage, żeby zobaczyć Nightmare. Ten francuski zespół działa od lat osiemdziesiątych i w zasadzie jest najprężniejszym produktem eksportowym Francji jeśli chodzi o heavy metal. Choć pod deskami estrady kłębiła się niezbyt wielka grupa ludzi, trudno było szukać przyczyny tego stanu rzeczy w samym zespole. Wszak konkurencyjnie w tym samym czasie na wielkiej scenie grał Slayer. Nightmare mógłby zatem dziękować każdemu z osobna, że wybrał ich show, a nie legendy thrash metalu. Na występ Francuzów czekałam zresztą z ogromnym wyczekiwaniem, bo był to jeden z niewielu zespołów, który miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy w życiu. O ile nie wiem jak wypadła poniewierka pod sceną podczas Slayera, o tyle mogę z ręką na sercu rzec, że to co się działo na i pod Headbanger Stage to czysta miazga. Nightmare stylistycznie i w sposobie prezentacji na scenie bardzo przypomina niemiecki Brainstorm, a więc zespół, który niezależnie od repertuaru daje kapitalne, energetyczne i charyzmatyczne koncerty. Grupa postawiła – zgodnie z ideą trasy – na promocję ostatniej płyty, dlatego namiot wypełniły w większości surowe i dynamiczne riffy z „The Aftermath”. Słychać, że rezygnacja z chórów i klawiszowych dodatków kilka płyt temu, rzeczywiście zgodnie z tym, co mówią członkowie grupy, miała sens. Puszczanie z playbacku tego, co świetnie wpisywało się tylko w płytę, zaciera ideę koncertu. A ideą Nightmare zdecydowanie było skopanie tyłków. Inaczej jest gdy klawiszowiec aktywnie uczestnicy w koncercie, inaczej gdy odgłosy wybrzmiewają tępo „zza sceny” nie pasując do ostro gitarowego sztafażu występu. Być może właśnie z tego powodu zespół zrezygnował z zagrania utworu, na który – nie ukrywam, czekałam – „Cosmovision”, a którego refren opiera się przecież na operowych chórach.. Zespół fantastycznie prezentuje się na scenie, obaj gitarzyści dopracowali wizerunek do tego stopnia, że przy szybkim, agresywnym riffowaniu wyglądali niemal jak pełni amoku wioślarze jakiegoś thrash metalowego giganta, a podczas wolniejszych fragmentów oddawali pierwszoplanowe pole manewru wokaliście, Jo Amore który z pełnią charyzmy prowadził koncert. Swoją drogą, jak bardzo Nightmare jest odmłodzonym zespołem widać po Jo Amore i basiście otoczonym przez młodszych gitarzystów. Być może w tej pokoleniowej mieszance tkwiła tajemnica energii tego koncertu.
Koncerty W.A.S.P. są z reguły podobne do siebie pod kątem setlisty, ale nie zawsze pod kątem jakości. Czasem Blackie wychodzi, gra i wraca, a czasem wychodzi i daje czadu co nie miara. Tym razem mieliśmy okazję zobaczyć nie tylko dobry koncert, ale także nieco inny niż zwykle. Już sama kosmiczna pora rozpoczęcia koncertu (po 1 w nocy) i ogłoszenie zaskakująco mało okrągłego – bo 32 – jubileuszu W.A.S.P. były nietypowe. Szczęśliwie wiele osób wyszło z założenia, że na Wacken się nie sypia, więc i pod True Stage ustawił się spory tłum. Nie na tyle jednak potężny, żeby nie dało się bez problemu stanąć pod barierką. To, że zaraz po rozpoczęciu występu postanowiłam przedostać się do tyłu, podyktowane było nienajlepszym brzmieniem koncertu pod samą sceną. Zespół przewidział w scenariuszu dwa „dżingle” złożone z mikroskopijnych fragmentów numerów, które za chwilę będą grane. Patent zupełnie radiowy. Sprawdził się jednak o tyle, że obie części koncertu były zupełnie inne i te przerywniki skutecznie je oddzielały. W pierwszej odsłonie show grupa zalała nas swoimi najbardziej rozpoznawanymi hitami pozostawiając znak zapytania – skoro „Wild Child” czy „L.O.V.E. Machine” grają teraz, to co będzie pod koniec? Okazało się, że na drugą część Blackie przygotował podróż melancholijną. Na tablicy w głębi sceny pojawił się napisał mówiący, że dwa lata temu „The Crimson Idol” obchodził swój jubileusz, a zaraz po nim dała się słyszeć szybka sekwencja zbita z utworów z tej płyty. Gdyby nie zbliżająca się godzina 3 w nocy, pewnie euforia publiki na wieść, co zaraz usłyszymy, byłaby większa. Rzeczywiście kompozycje z tego albumu są nieco bardziej wymagające niż te, które słyszeliśmy wcześniej. Nie zmieniło to jednak faktu, że - przynajmniej dla mnie – cudownie było usłyszeć je zgrupowane na żywo. Między utworami, na tablicy, pojawiały się także informacje o samych utworach, zresztą z mała nutką dydaktyczną. Dla mnie jednak absolutnym magnum opus koncertu był pięknie i przejmująco zaśpiewany „Heaven's Hung in Black” z przedostatniej płyty „Dominator”. Ten traktujący o poległych żołnierzach utwór ilustrowany był zdjęciami z wojen. Całość – emocjonalne wykonanie kawałka oraz fotografie wywołały naprawdę piorunujące wrażenie. O ile Wacken z roku na rok zaskakuje nas coraz to lepszymi efektami świetlnymi, ogniowymi i dymnymi (jeśli zespól ma gdzieś zaprezentować nowy efekt, robi to zazwyczaj na Wacken) o tyle w tym roku tego rodzaju ekstra nowości zabrakło. Edycja jubileuszowa przeszła raczej pod szyldem wielkich ekranów na tyle sceny zastępujących tradycyjną scenografię czy materiałowe bannery. Na ekranach zespoły wyświetlały komputerowe wizualizacje, przybliżenia bieżącego koncertu tudzież klipy. Blackie Lawless zdecydował się jednak na jedną opcję – trzecią. Większość utworów ilustrowana była klasycznymi teledyskami grupy. Z jednej strony podkręcało to klimat (któż z nas nie „wychował” na tych często kiczowatych filmikach?), a z drugiej dobitnie pokazywało, że czas płynie nieubłaganie, tak samo dla nas wszystkich.
W sobotę znów przywitało nas palące słońce. O ile dwa lata temu tonęliśmy w kałużach błota, o tyle w tym roku mogliśmy się poczuć jak w Arizonie. I choć ten klimat z pewnością pasował do W.A.S.P. Niekoniecznie sprzyjał sobotnim grupom. Rozpoczynające mój dzień Arch Enemy zdecydowanie lepiej wypadłoby w chłodniejszy czas, tak, żeby publika mogła się bawić bez bólu i słonecznego zamulenia. Tymczasem ludzie zmęczeni upałem raczej dogorywali w słońcu niż szaleli pod sceną. Co poniektórzy jakoby na przekór arizońskiej spiekocie dzielnie wymachiwali transparentami „Alissa marry me!”. Rzeczywiście, dla wielu największą atrakcją tego koncertu była możliwość sprawdzenia jak nowa wokalistka Arch Enemy radzi sobie z zespołem na żywo. Alissa mimo nieustającego szaleństwa, machania głową i skakania po odsłuchach świetnie operuje swoim potężnym głosem. Co więcej, bardzo dobrze spełnia się także w roli frontmanki. Zespół postawił zresztą głównie na utwory z dwóch ostatnich płyt, dzięki czemu można było nie tylko posłuchać nowego repertuaru, ale także nadrobić zaległości nieobecności na poprzedniej trasie. Arch Enemy to prawdziwa koncertowa maszyna, więc godzina stania w pełnym słońcu – o dziwo - upłynęła błyskawicznie.
Po piętnastu minutach przerwy udałam się na misterium „jabol thrashu”. Sodom przez godzinę mielił swoje „klassikery” wplatając w nie jeden numer z nowej płyty. Patrząc na liczebność publiki wyglądało na to, że znający Sodom na wylot Niemcy, udali się do cienia, a pod sceną została garść szaleńców. Dogorywając na wakceńskiej patelni udało mi się nie dostać udaru i dotrwać do „Ausgebombt”. Nieco zmęczona tym nietrafionym koncertowym wyborem udałam się do wodopoju, żeby po chwili trafić pod scenę na Behemoth. Pal licho upał! Doczekaliśmy się! Polski zespól na głównej scenie na Wacken!
Jeszcze zanim ogłoszono Behemoth wśród formacji AD 2014, zastanawialiśmy się jak to by było zobaczyć Behemoth lub Vader w pełnej krasie wackeńskiej głównej sceny. Jeszcze kilka lat temu można byłoby raczej w pierwszej kolejności spodziewać się naszego deathmetalowego towaru eksportowego. Tymczasem to jednak Behemoth przetarł szlaki. Już podczas rozmowy z Warrelem Danem mogliśmy się przekonać o sile nazwy, bo „o! przecież na tym festiwalu gra Behemoth” było pierwszą reakcją wokalisty Sanctuary na wieść, że jesteśmy z Polski. Muszę przyznać, że jednie z porą koncertu organizator trafił jak kulą w płot, bo ani słoneczna aura ani fakt, że na mniejszej scenie grali inny nasi rodacy z Decapitated nie działała na korzyść tego występu. Co więcej, ten sam koncert miałam okazję oglądać dwa tygodnie wcześniej na czeskim Masters of Rock nocą, więc miałam porównanie, jak bardzo promienie słońca obdzierają Behemoth z klimatu. Na szczęście ta koncertowa maszyna broni się sama. O ile tegoroczne główne sceny Wacken nie zawsze trzymały poziom nagłośnienia, o tyle masywna muzyka Behemoth wybrzmiewała dość selektywnie i pełną mocą przedzierała się przez radosną, słoneczną aurę jaką zgotowała nam pogoda. Oczywiście, że nocna wersja tego koncertu robiła większe wrażenie, ale profesjonalizm grupy pozwolił jej stanąć na wysokości zadania nawet w tych warunkach. Celowo nie piszę „muzyka broni się sama”, tylko „koncertowa maszyna broni się sama” bo to, co prezentują nasi krajanie na scenie, to nie tylko muzyka. To całe show oparte na dopracowanych scenicznych ruchach, kapitalnych kostiumach, maskach (te czarne z wygiętymi ku przodowi rogami są genialne), a także na skromnej konferansjerce Nergala. Idea minimalistycznego prowadzenia koncertu była strzałem w dziesiątkę, dzięki temu występ przypominał bardziej mroczne misterium, niż klasyczny koncert metalowy. Wraz z ostatnimi dzwiekami koncertu, na scenie rozpostarł się dym, a muzycy rozpłynęli się w ich tumanie. Tłumy pod sceną jak na wackeńskie warunki nie dopisały tak, jak się tego spodziewałam, ale potworny żar z nieba i późniejszy maraton koncertowy mógł zniechęcić część publiki. Na pocieszenie, stratę zrekompensowała grupa naszych rodaków, która przyniosła na koncert mały transparent z napisem... Kaka Demona. Ha!
„Dzień dobry, nazywam się Devin Townsend, jestem z Kanady i mam małego penisa”. Tymi słowami przywitał nas chyba najbardziej szalony muzyk, kompozytor i wokalista w metalu. Ci, którzy Devina nie znają, śmiało mogą sobie wyobrazić, że jego koncert był dokładnie tam samo absurdalny jak jego powitanie. Kanadyjczyk prowadzi kilka muzycznych projektów, w których balansuje na granicy metalu i wszelkiej maści pozornie niezwiązanych z metalem gatunków muzyki, od gospelu po country. Jest jedyny w swoim rodzaju, zarówno jeśli chodzi o płyty jak i koncerty. Potrafi na festiwalu zagrać kilkunastominutowy, rozwleczony kolos – bo tak, i równie nieobliczalnie nie zagrać największych hitów, które porwałyby tłumy z palcem w nosie, takich jak „Lucky Animals” czy „Vampiria”. Też – bo tak. Koncert na Wacken należał właśnie do tego rodzaju „bo tak”. Skład DTD był bardzo skromny (gości czy chórów gospel zabrakło), wręcz za skromny jak na taką tytaniczną liczbę dźwięków wydobywających się ze sceny, co skłania mnie do podejrzewania, że Devin wspierał się instrumentalnym playbackiem. Kanadyjczyk rozpoczął występ bardzo progresywnie, dopiero pod koniec decydując się na petardę w postaci „Juluuar” czy genialny do śpiewania, transowy hit „Grace”. Ten zresztą wraz ze swoim rozmaszystym refrenem i zachętą do śpiewu dla całej publiki miał być wisienką na torcie kończącą ten wariacki występ. Tymczasem okazało się, że Devin nie spodziewał się, że zespoły grające w tym roku o popołudniowej porze na Wacken mają nie standardową godzinę, ale godzinę i kwadrans czasu. Mieliśmy się naradzić, co chcemy jeszcze usłyszeć. Nie wiem po co, bo jasne, że chcieliśmy „Lucky Animals” intonując ten numer podczas „narady”. Nie dostaliśmy... widocznie „bo tak”. Do najprzedniejszych gratek koncertu niewątpliwie należał ogromny, zbiorowy uścisk nakazany przez Mistrza Devina przed zagraniem „Grace”, który uroczyście rozplótł się właśnie przy pierwszych, majestatycznych dźwiękach tego utworu. Druga gratką był także circle pit uformowany na... balladzie. Aż dziw, że ludzie tak chętnie słuchają tego szaleńca. Ale cóż, co się kurzu i pyłu nawdychałam śpiewając na „Grace”, to moje.
Niestety koncert Emperor trzeba było poświecić na „pulpet time”. W poprzednich latach, gdy pole prasowe było rzut beretem od sceny, można było zrobić przerwę między koncertami. Tym razem, gdy pole umiejscowiono hen, gdzieś w kukurydzy, a dla prasy podstawili autobusy, trzeba było organizować czas na obiad z większym rozmachem. Na szczęście to, co miało się po nim wydarzyć, miało nas zmieść z ziemi. Taki przynajmniej był plan. Oczywiście został zrealizowany co do joty, bo Amon Amarth to zespół, który po prostu nie gra słabych koncertów. Ze swoim niesłychanym połączeniem energii, radości grania i bezbrzeżnego uśmiechu z ciężką muzyką, jest nie do podrobienia. Scenę dekorowały dwa wielkie smoczyska. Na ich łbach znajdowały się platformy, na których muzycy co jakiś czas się pojawiali, a z ich pysków (smoków, nie muzyków) buchał dym. Scenografia jak zwykle na Wacken budziła zachwyt, ale i bez niej Amon Amarth porwałby tłumy. Ten zespół jest tak szalenie charyzmatyczny, a przy tym tak wprawny koncertowo jeśli chodzi o brzmienie, dobór kawałków, że nie da się chyba zobaczyć słabego show Szwedów. Grupa skoncentrowała się na ostatnich krążkach, na których wędruje w bardziej heavymetalowe rejony, co dla mnie było ogromnym plusem setu. Niewątpliwie większość występu skradł jednak Johan Hegg, który obdarzony jest nie tylko kapitalnym, gardłowym głosem idealnym zarówno do utworów jak i konferansjerki, jak i urokiem osobistym. Mało kto gra melodeath z tak szerokim uśmiechem na twarzy!
Ledwo co z bólem serca pożegnałam Wikingów, a już za piętnaście minut powitały nas pierwsze dźwięki... „Hangar 18”. Tak, Megadeth rozpoczął koncert z marszu hiciorem. Z doświadczenia wiem, że tak rozpoczynające się koncerty zwiastują najczęściej show oparte na nowościach, a „klassiker” idzie na pierwszy rzut udobruchania publiki. Za chwilę poleciał jednak „Wake up Dead”, a jeszcze potem „In my Darkest Hour” i stało się jasne, że Megadeth nie ściągnie na nas mrocznego widma promocji ostatniej płyty. Rzeczywiście grupa zagrała z niej jeden numer, a poza tym skupiła się na klasykach, w tym „Countdown to Extinction”, które ostatnimi wydawnictwami przywraca do życia. To, że Chris Broderick zawsze fantastycznie prezentuje się na scenie było dla mnie oczywiste, ale za to zaskoczeniem tego koncertu była dla mnie postawa Mustaine'a. Gdzieś we mnie wciąż żyje jego wizerunek jako ponurego gbura, a przecież dawno powinnam się z nim pożegnać. Dave nie tylko uśmiechał się, ale i wręcz radował graniem. Wprost nie mógł rozstać się z publicznością urządzając nam długie pożegnanie, podziękowania, a nawet bawił się po występie, przy outro udając, że gra solówkę.
Ostatnim koncertem tegorocznego Wacken był dla mnie Kreator. Zazwyczaj oglądam ten zespół w dzień, przy pełnym świetle. Dopiero uczestnicząc w nocnym występie widzę jak wiele ta grupa zyskuje przy scenicznej, świetlnej oprawie. Tym bardziej, że tym razem show towarzyszyła nie tylko barwna gra jupiterów, ale też pirotechnika, a nawet konfetti. Choć Niemcy skupili się zwłaszcza na dwóch ostatnich krążkach, nie zabrakło rzecz jasna obowiązkowego wznoszenia „Flag of Hate” czy odegrania „Pleasure to Kill”. Niewątpliwie smaczkiem tego koncertu było odegranie krótkiej „zajawki” piosenki... „Billy Jean” Michaela Jacksona, o której Petrozza wspomniał w kontekście czasów nagrywania „Flag of Hate”. Cieszę się, że Wacken AD 2014 zakończyłam tak mocnym akcentem. W ostatnich sekundach „Tormentor” na scenie wybuchły snopy białego dymu, posypały się resztki konfetti i cóż, odebrałam je tak, jak fajerwerki, którymi strzela się na zakończenie jakiegoś wydarzenia. Tak pożegnałam jubileuszowe Wacken. Poczekaliśmy jeszcze na oficjalne pożegnanie i podziękowania organizatorów, po czym udaliśmy się na prasowy autobus i po czterech dniach intensywnej zabawy bez walki oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.
Ciekawe, że o ile XXV-lecie Wacken nie zaskoczyło wyjątkowym, specjalnym doborem zespołów, o tyle kolejna, XXVI edycja szykuje nam kilka perełek: reunionowy występ Savatage, pierwszy festiwalowy europejski koncert Trans Siberian Orchestra i koncertowy powrót Running Wild, który już raz żegnał się z nami w 2009 roku. Bilety sprzedały się w dobę po otwarciu wirtualnych kas. Na szczęście jednak organizator przywrócił swobodną możliwość handlowania biletami kasując ich oznaczenie imienne. Kto z Was nie był na Wacken, zachęcam do walki o bilety. Wacken warto zobaczyć choć raz w życiu. A jak zobaczycie raz, zapewne zechcecie tam powracać co roku.
Strati