BRAINSTORM, ALESTORM, CRIMSON SHADOWS, TROLDHAUGEN - Wrocław, 23.09.2014
Brainstorm, Alestorm, Crimson Shadows, Troldhaugen – Klub Alibi, Wrocław, 23 września 2014
Sąsiadowanie z Niemcami ma naprawdę dobrą stronę. Niemal każdą nową płytę germańskich zespołów można uczcić wybierając się na trasę promującą płytę za naszą zachodnią granicę, do Czech czy wreszcie do któregoś z miast w Polsce. Brainstorm można oglądać niemal regularnie u naszych najbliższych południowych i zachodnich sąsiadów, a od 2012 także w Polsce (festiwal Metalfest). Niemniej jednak, wiadomość, że Brainstorm zagra w Polsce na trzech klubowych występach ucieszyła mnie niezmiernie – wreszcie będę mogła spełnić jedno z moich koncertowych marzeń i ujrzeć tę niesamowitą, koncertową petardę w klubie, a nie na festiwalu. Nie od dziś wiadomo, że ekipa z Heidenheim to jeden z najlepszych koncertowych zespołów na świecie.
Jakiś czas po ogłoszeniu informacji o występach w słupach w mieście pojawiły się plakaty. Jednoznacznie i wielgachnymi literami głosiły, że główną gwiazdą będą „piraci” z Alestorm, a Brainstorm, podobnie jak Troldhaugen będą tylko supportową przystawką. Poczułam drobniutkie ukłucie w serduchu, wszak Alestorm jest formacją młodszą od Brainstorm, dużo słabszą koncertowo, ale cóż... być może bardziej popularną. W każdym razie nie zważywszy uwagi na obraną dla Europy środkowej zespołową hierarchię, wybrałam się na ten „storm”, na którym mi najbardziej zależało. Jak się później okazało, wielu fanów Alestorm wyszło chyba także jako fani... Brainstorm.
Na koncert postarałam się przybyć punktualnie, ponieważ imprezę otwierał Troldhaugen, zespół, który rozniecił we mnie ogień ciekawości już po obejrzeniu kilku klipów na YouTube. Tych szaleńców po prostu trzeba zobaczyć! Rzeczywiście, zespół niemal w całości zaprezentował materiał ze swojej drugiej, czyli najbardziej szaleńczej płyty, „Obzkure Anekdotez for Maniakal Massez”. Mieszanka folku, bluesa, rockabilly i metalu prezentowała się wariacko nie tylko od samej strony muzycznej. Przede wszystkim obłęd Troldhaugen wyczarowany był przez muzyków, którzy absolutnie wczuwali się w surrealistyczną atmosferę. Wokalista śpiewał teatralnie, wręcz musicalowo pląsając i gestykulując niczym szatański klaun z horroru. Pozostali muzycy wtórowali mu na tyle, na ile ograniczała ich gra na instrumentach. Fantastycznie było to, że mimo ekspresyjnej formy, Troldhaugen prezentował się świetnie także – co najważniejsze – muzycznie. Kto nie zn Australijczyków powinien rzucić okiem na ich twórczość, żeby przy okazji kolejnego koncertu nie przegapić takiej gratki.
Kanadyjczyków z Crimson Shadows też wcześniej nie znałam i podobnie jak Troldhaugen, sprawdziłam kto zacz na YouTube. Prawdę powiedziawszy, po tym co usłyszałam w Internecie (dynamiczny „power” metal z growlami), spodziewałam się czegoś bardziej porywającego. Niestety ani nagłośnienie zespołu, ani ich sztywność na scenie, ani bezbarwny głos wokalisty nie sprawił, że mogłam czerpać z tego występu przyjemność. Poza tym, niefortunnie występowali po wyrazistym Troldhaugen. Pech.
Na występ Brainstorm pod sceną czekała garsteczka osób. Wielu fanów Alestorm ubranych w pasiaste trykoty, koszule z żabotami i czapki pirackie popijało jeszcze piwo przy stolikach daleko od sceny. Nie zdążył jednak wybrzmieć do końca pierwszy utwór Brainstorm, „Highs Without Lows”, kiedy na parkiet pod sceną zaczęły napływać tłumy zaciekawionej publiki. Rzeczywiście, stało się to, czego skrycie się spodziewałam. Magiczna charyzma Andy'ego B. Francka zawsze tak działa. Ten człowiek nadawałby się na guru sekty, potrafi tak zaczarować publiczność, że ta daje się porwać w mgnieniu oka. Dodawszy do tego typowe dla Brainstorm „pulsujące” tempa, niemiecką smykałkę do pisania rytmicznych, masywnych numerów i zaangażowanie pozostałych muzyków – dostajemy koncertowy zestaw doskonały. Przy kolejnym numerze 95% przybyłych na koncert gości stało skierowanych twarzami do sceny, a spora część z nich tłoczyła się pod barierkami machając głowami oraz śpiewając i skandując teksty. Można by przypuszczać, że znakomita większość nawet ich nie znała, ale dała się porwać magii tego zespołu. Brainstorm zaprezentował klasyczny zestaw koncertowy, taki, jaki można było nie raz usłyszeć w wersji festiwalowej. Pojawił się dynamiczny „Shiver”, rytmiczny i jednocześnie rozsadzany przez energię „Fire Walk with Me”, klassiker „Worlds are Comin' Through”, masywny „Falling Spiral Down”. Oczywiście największym hitem okazał się „Shiva's Tears” na którym Andy zanurkował z mikrofonem w fale ciasno stłoczonej publiki zaczął śpiewać wśród niej. Szybko został otoczony wianuszkiem ludzi, trzymających się wzajemnie za barki i machających głowami w rytm rytmicznego refrenu tego utworu. Kolejne rzędy nie mogące się dopchać do wokalisty klaskały w rytm stojąc z tyłu. Przez moment zupełnie można było zapomnieć, że na scenie jest czwórka muzyków tworzących ten magiczny rytuał. Wraz z ostatnim dźwiękiem kawałka, Andy został uściskany przez zachwyconych uczestników koncertu., niektórzy wyciągali ręce żeby uściskać wokalistę, albo żeby chociaż go dotknąć. Wyglądało to niemal jak ekstaza wywołana płomiennym kazaniem przywódcy sekty lub końcowa sceną z książki „Pachnidło”. Napisałabym chętnie zamiast „przez zachwyconych uczestników koncertu” - „przez zachwyconych fanów”, gdyby nie to, że część tych „fanów” miała na sobie koszulki z logo Alestorm. Naprawdę „serce roście patrząc a te czasy”, jakby napisał Kochanowski. W obliczu tak fantastycznych scen trudno mi jest nawet narzekać na wybór do koncertowego repertuaru takiej sobie „balladki” „... and I Wonder”. W innej sytuacji pewnie bym żałowała, że zamiast niej nie trafił tam inny numer (dla supportu każda chwila wszak cenna), ale sama byłam tak oczarowana koncertem, że „wybaczyłam” wszystko. Występ Brainstorm to jedna wielka torpeda, energia bijąca ze sceny, wielka radość z grania i ogromne zaangażowanie muzyków. Ten zespół – „jeden z wielu” na płytach – to koncertowe zjawisko. Warto choć raz w życiu zobaczyć. Kto nie był – gorąco zachęcam.
Po dawce mocy jaką zafundował mi Brainstorm nie do końca pałałam ochotą oglądania Alestorm. Za pierwszym razem gdy ich widziałam, grali bez wokalisty (sic!), koncert wypadł blado, za drugim razem muzycy wydawali się być wstawieni, koncert wypadł blado. Kolejny raz był także w klubie Alibi w 2009 roku podczas folkmetalowego festu i wtedy nie było źle, ale – co zaskakujące – pod sceną na występie Szkotów były puchy. Gdy sześć lat temu wychodziła pierwsza płyta „Captian Morgan's Revenge”, bardzo się Szkotami zainteresowałam i nastawiałam się także na świetnie koncerty. Niestety rozczarowanie występami przeniosło się na moje generalne podejście do Alestorm. W międzyczasie przepuściłam kilka ich koncertów na festiwalach, więc straciłam skalę porównawczą i przestałam śledzić ich ewolucję w graniu live. Koncert AD 2014 przyniósł całkiem pozytywne zaskoczenie. Zespół był nieźle nagłośniony, grał zupełnie dobrze, fajnie łapał kontakt z publicznością, a ta odwzajemniała mu interakcję dobrą zabawą. Pomyślałam sobie „ok, jest nieźle”, fajnie, że młodsze metalowe pokolenie (bo głównie ono reprezentowało publikę) ma coś dla siebie. Fajnie, ale ja już swój „storm” tego wieczoru przeżyłam.
Katarzyna „Strati” Mikosz