WOLF, Enforcer - Berlin - 27.10.2015
WOLF, Enforcer – Klub K17 – 27 października 2015
Wolf jest jednym z najlepszych współczesnych zespołów grających tradycyjny heavy metal. Niestety bardzo trudno jest go „upolować” na koncercie. Szwedzi grają najczęściej u siebie, w zagraniczne trasy wyruszają krótkie i najczęściej do Wielkiej Brytanii. Nic dziwnego, że ogłoszenie koncertów w Niemczech, w tym w bliskim Polsce Berlinie, wywołało w nas natychmiastową chęć udania się do niemieckiej stolicy. Taka szansa może się szybko nie powtórzyć.
Smaczku dodawał fakt, że Wilk nie grał sam, ale z innym szwedzkim bandem obracającym się w zbliżonej stylistyce - Enforcer, więc można było spodziewać się tematycznej imprezy. Grupy zagrały w niewielkim, oddalonym od centrum klubie K17. Ani w mieście, ani w samym pobliżu sali koncertowej próżno było szukać plakatów informujących o koncercie (co tylko podkreśla siłę Internetu, bo frekwencja dopisała). Do K17 przybyliśmy przed oficjalnym otwarciem bramy, ponieważ byliśmy umówieni na wywiady z obiema szwedzkimi grupami. Muzycy Wolf (Anders Modd i Simon Johannson) zaprosili nas na backstage, natomiast z Olofem Wikstrandem z Enforcer rozmawialiśmy przy stoliku w klubie, jeszcze zanim przyszła publiczność. Owoce rozmowy będziecie mogli przeczytać w kartach HMP. Co ciekawe, pierwotnie Wolfa miał reprezentować „szef” grupy, Niklas Stalvind, niestety z powodu przeziębienia wolał przygotować się do występu, niż trwonić głos na rozmowę przed koncertem. Mieliśmy jednak okazję już prywatnie porozmawiać z nim po występie Wilka – okazał się bardzo sympatycznym facetem, chętnie dzielącym się opowieściami o działalności Wolf, także z tej najdawniejszej przeszłości. Młodsi o ponad dekadę muzycy Enforcer jeszcze napawali się statutem „gwiazdy”, którą rzeczywiście byli (najwięcej ludzi przyszło właśnie dla nich) i pozowali do zdjęć z całą gromadą fanów, wśród których była spora grupa Polaków. Tych zresztą było słychać zanim na scenę wyskoczył Enforcer – spod barierki dobiegały gromkie głosy skandujące „na-pier-da-lać!”.
Zanim na scenie pojawił się Wolf, jej deski rozgrzała bardziej metalowa wariacja na temat AC/DC czy też Airbourne –grupa Dynamite. Występ ten oglądało jeszcze niewiele osób. Dla nas był zapowiedzią tego, z jakiego rodzaju nagłośnieniem możemy mieć za chwilę do czynienia. Przez to, że przyjechaliśmy głównie na Wolf, wciąż nie mogliśmy się przyzwyczaić do faktu,że nasz wyczekany koncert zacznie się jeszcze przed Enforcer. Rzeczywiście, niedługo po rock’rollowym Dynamite na scenę wskoczyli panowie z Wolf. Niklas musiał wziąć coś bardzo silnego na katar, bo na koncercie jego głos i ogólna prezencja nie wydawały się być nadwyrężone przez chorobę, która jeszcze dwie godziny wcześniej objawiała się głośnym dmuchaniem nosa. Mało tego, po zagraniu kilku numerów, zdjął także swoim zwyczajem koszulkę i tak występował do końca gigu. Pierwsze dwa kawałki (w tym mocny „Shark Attack”) były jednak gorzej nagłośnione, wokal niknął za ścianą gitar i o mały włos nie miałabym wrażenia, że albo Niklas ma cienki głos, albo nie daje rady przez katar. Na szczęście akustyk szybko naprawił niedociągnięcie i „My Demon” zabrzmiał już potężnie. Kapitalnie wyszła „progresywna ósemka” zaburzająca celowo rytm perkusji, a wykonanie na żywo genialnie podkreśliło „marszowość” kawałka. Z ogromnym powodzeniem Niklasa wokalnie wspomagał perkusista śpiewający chórki w „I Will Kill Again”, „VooDoo” czy fragmenty refrenów w „Skull Crusher” i „The Bite”. Richard Holmgren ma mocny głos, jak się okazało w rozmowie z Niklasem, nie jest to dzieło przypadku, bo ze swoimi umiejętnościami Holmgren bez problemu mógłby zostać w jakimś zespole wokalistą. Wizerunek Wilka na żywo bardzo mnie zaskoczył. Mimo tego, że od dawna marzyłam o zobaczeniu Szwedów live, zawsze miałam podejrzenie, że na żywo będzie to koncert „jeden z wielu”. Okazało się jednak, że to, co się dzieje na scenie, przerasta moje oczekiwania. Muzycznie Wolf jest szalenie profesjonalny - jego precyzyjne riffy czy budowanie klimatu rytmem nie tracą cienia mocy w wykonaniu na żywo. Stałam pod sceną i oczarowana słuchałam jak przed moimi oczami i uszami na nowo perfekcyjnie stwarzają się dźwięki, które znam z albumów Wilka. Dokładność nie przeszkadzała muzykom w widowiskowej prezencji, od szerokich uśmiechów na ich twarzach, przez częste zmiany miejsca na deskach sceny, po wskoczenie w publikę podczas „Venom”. Napisałabym, że setlista była trafiona. Nie napiszę jednak tego, bo w zasadzie Wolf ma taki repertuar, że cokolwiek by wybrał, byłabym zadowolona. Ze starych numerów zagrali tylko „Night Stalker” i „Venom”, a z późniejszych krążków głównie najbardziej wyraziste uderzenia, takie jak „Steelwinged Savage Ripper”, „I Will Kill Again” czy „Skull Crusher”. Z nowej zaś płyty wybrali – według mnie – dokładnie same najlepsze kawałki. Lepiej być nie mogło: szybki „Shark Attack”, hipnotyzujący rytmem „My Demon” i chyba najlepszy kompozycyjnie i klimatycznie „Killing Floor”. Koncert nie tylko przerósł moje oczekiwania - okazał się rewelacyjny. Cieszę się, że Szwedzi pokazali taką klasę. Dziś śmiało mogę stwierdzić, że jeden z moich ulubionych zespołów nie tylko wydaje kapitalne płyty ale też jest świetny koncertowo. Taki duet tworzy dla mnie zespół kompletny i doskonały. Mając na uwadze dodatkowo fakt, jak sympatycznymi i kochającymi granie ludźmi okazali się członkowie Wolf, jestem jeszcze bardziej (niż do dnia 27 października) zakochana w tej grupie.
Gwiazda wieczoru, Enforcer, zgromadziła pełną salę. Barierki oblepili Polacy dając o sobie znać słowiańskim okrzykiem, o którym pisałam wcześniej. Po wrażeniach, jakie towarzyszyły mi w oglądaniu występu Wolf, czułam jak schodzą ze mnie emocje, dlatego uczestniczenie w występie Enforcer zrobiło na mnie już mniejsze wrażenie. Nie był to mój pierwszy koncert Szwedów, dlatego nastawiłam się głównie na utwory z najnowszej płyty. Szczęśliwie, tak samo jak w przypadku Wolf, Szwedzi zagrali dokładnie te kawałki, które pragnęłam usłyszeć. Poza prostym, speedowym „Destroyer” ekipa Olofa zaprezentowała świetny „Undying Evil”, szalenie klimatyczny „From Beyond”, czerpiący garściami ze stylistyki Metal Church „Below the Slumber” czy niemal epicki „Mask of Red Death”. Co ciekawe, ten numer, zwłaszcza druga część, od początku kojarzył mi się z… Wolf. Kiedy jednak pytałam się jakiś czas temu Olofa o możliwą przyczynę takiego podobieństwa odparł, że z Wolfa zna tylko nazwę. Ciekawe czy tym razem muzyka starszych kolegów w jakikolwiek sposób świadomie wpłynie na przyszłą twórczość Enforcer? Oczywiście poza – bądź co bądź – bazującymi na klimacie numerami z nowej płyty, Szwedzi zagrali swoje największe hity, takie jak „Mesmerized by Fire”, „Katana”, „Take me out of this Nightmare” czy wreszcie „Midnight Vice”. Pomijając klasycznie heavymetalową muzykę, to, co było widać na scenie, wyglądało jak przez okienko w wehikule czasu. Panowie wyskoczyli w strojach rodem z lat osiemdziesiątych: Olof z podkreślonymi czarną kredką oczami i zaczesaną na czoło grzywką (kiedy z nim rozmawialiśmy, wyglądał dużo mniej scenicznie)czy tymczasowy gitarzysta (Jonathan N. zastępujący Josepha Tholla) z grzywiastą fryzurą i wąsem. Całość tworzyła świetną, oldskulową całość.
Pomysł na trasę spod znaku New Wave of Swedish Heavy Metal był naprawdę błyskotliwy. Mimo, że Wolf jest na scenie dłużej niż Enforcer, przez wzgląd na swoje niemal hobbystyczno-urlopowe działanie nie miał szansy przebić się tak, jak Enforcer. Zapewne wielu młodych fanów heavy metalu złapało Wilka przy okazji polowania na swoich speedowych ulubieńców. Przecież jest duża szansa, że publika stanowi ten sam target obu kapel, tym bardziej, że pierwsze płyty Wolf powinny zaspokoić głód na muzykę także i wśród fanów Enforcer. Poza tym, mieliśmy okazję upiec dwie świetne szwedzkie pieczenie na jednym ogniu. Miejmy nadzieję, że na kolejną trasę Wolf po naszej części Europy nie trzeba będzie czekać wielu lat. A Enforcer pewnie prędzej czy później się u nas zjawi.
Katarzyna "Strati' Mikosz