Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

U.F.O. - Kraków - 6.03.2015

 

U.F.O. - Klub Kwadrat, Kraków – 6 marca 2015

„Dinozaury ciągle żyją i mają się doskonale!”

6 marca w krakowskim klubie „Kwadrat” wylądowało U.F.O. Mam na to wielu świadków. Szczerze powiedziawszy, tak wielu ludzi w tym klubie nie widziałem już bardzo dawno. Gorącą atmosferę budowały przede wszyskim osoby, które zespół U.F.O. mogą jeszcze dobrze pamiętać z początków jego działalności. Trochę młodzieży również dało się zauważyć, jednak całe miłe towarzystwo zdominowali starzy wyjadacze. Ciepło się na serduchu robiło, gdy widziało się całe rodziny żądne gitarowego uderzenia. U.F.O. jednoczy pokolenia, to pewne.

Publiczność rozruszać miał zespół Crowd. Po koncercie dowiedziałem się, że na support organizowany był konkurs i właśnie wspomniany Crowd ten konkurs wygrał. Nie wiem, kto zasiadał w jury i kto decydował o przyznaniu zwycięstwa, jednak te osoby chyba minęły się z powołaniem. Crowd jako support wpasował się jak pięść do nosa. Bardzo możliwe, że zagrali dobrze, mimo wszystko tak drastycznie niepasującego supportu się nie spodziewałem. Na wielu twarzach również zauważyłem lekką konsternację. No ale cóż, ktoś wyszedł z założenia, że trzeba promować nowe brzmienia i nowoczesną scenę. W przypadku otwierania koncertu dla klasycznej grupy rockowej z lat 70-tych z takim podejściem mocno bym polemizował. Zostawmy jednak Crowd.

Punktualnie o 21.15 na scenę wyszły legendy. „Mother Mary” i wszystko jasne. Wiadomo, że przez najbliższe półtorej godziny będziemy mięli przyjemność obcować z najbardziej klasycznym hard rockiem. Panowie swoje lata już mają, swoje też się w życiu wyszaleli i teraz na scenie panuje spokój i harmonia. Nie ma zbędnych ruchów czy gonienia po scenie. Gracja, gracja i jeszcze raz gracja. „Lights Out” i publiczność zdecydowanie się pobudza. To jest tego typu utwór, przy którym nie da się siedzieć spokojnie. No i oczywiście ponadczasowy klasyk. Kolejne utwory to ukłon w stronę nowszej twórczości zespołu. Kompozycje z albumu „Seven Deadly” wypadły jednak równie dobrze, jak poprzedzające je hity. Nadszedł w końcu czas na pierwszy utwór z promowanej najnowszej płyty brytyjczyków. „Run Boy Run” to klasyczny rockowy wałek. Sam gitarzysta zespołu, Vinnie Moore, przyznaje, że bardzo lubi grać ten utwór, bo idealnie pasuje na koncerty. Nie sposób się z tym nie zgodzić, widząc uradowane miny wokoło i czując, że noga sama podryguje do rytmu. Następne uderzenie to „Venus”. Muszę przyznać, że wypadł rewelacyjnie. W ogóle setlista została tak sprytnie ułożona, żeby muzycy się nadmiernie nie przemęczyli i żeby słuchacz nie miał zbyt wiele czasu na wytchninie. Pierwszy riff do „Only You Can Rock Me” i cała sala znowu dostaje nagłego pobudzenia. Trudno się nie pobudzić przy takim szlagierze. Wspólnie wykrzyczany refren nie pozostawił złudzeń. Dziś rządzi U.F.O. Następnie „Killing Kind” z nowej płyty i pierwszy spokojniejszy akcent w postaci „Burn Your House Down” z tak lubianej przez muzyków „Seven Deadly”. Mając w składzie wirtuoza gitary, będącego w zespole już ponad 10 lat, wypadało dopuścić do seta kawałki, w procesie tworzenia których sam zainteresowany maczał palce. Nieco rozbujani, po raz kolejny jesteśmy zabierani w podróż w czasie -„Cherry”! Wspaniały Rob De Luca udowadnia, że nie trafił do zespołu przez przypadek. Jego gra na basie robi wrażenie. Nie jest efekciarska, ale za to niebywale precyzyjna i subtelna. Pierwsza niespodzianka to „We Belong To The Night”. Niespodzianka, bo na poprzednich koncertach (na tym warszawskim również) zespół na jego miejscu wykonywał „Makin Moves”. Zawsze jakaś odmiana i mały prezencik dla fanów i znawców kapeli. Oczywiście odegrany brawurowo i ciepło przyjęty przez wszystkich. Czas nieubłaganie idzie do przodu, koncert powoli zbliża się ku końcowi, zatem sprawa jest oczywista. Czas na największe szlagiery. Pierwsze dźwięki „Rock Bottom” i cała sala tańczy i śpiewa. Dosłownie. Ten szalony, wkręcający się riff, rozgrzał zdecydowanie wszystkich. Oczywiście nie mogło zabraknąc miejsca dla instrumentalnych popisów Vinnie’go. Cóż to za gitarzysta! Z gitarą robi dosłownie wszystko. Prawdziwy geniusz gitary i niesamowicie przyjazny człowiek. Momentami obawiałem się, czy nie spali gryfu, lecz wszystko było pod kontrolą. Solo okazało się arcyciekawe i nie nudziło, jak to bywa w wielu wypadkach. Zespół w owacjach schodzi ze sceny, lecz każdy i tak w głębi ducha wie, że kropka nad „i” nie została jeszcze postawiona. Po chwili ekipa dowodzona przez Phila Mogga dokonuje dzieła zniszczenia w postaci wykonu „Doctor Doctor” oraz „Shoot Shoot”.

To już jest koniec. Niemal półtoragodzinne, rockowe granie dobiegło końca. Nie było fajerwerków, eksplozji, generalnie nie było „show”. Był za to do bólu klasyczny występ niezwykle doświadczonych muzyków i wykonawców. Dało się odczuć obcowanie z czymś, co śmiało można nazwać legendą. U.F.O. jest na scenie już 45 lat, więc należy im się tylko szacunek. Głos Phila ciągle jest w doskonałej formie, Vinnie wymiata, Rob wniósł świeży powiew, a Paul i Andy to rasowi starzy wyjadacze, którzy na scenie przeżyli już niejedno. Po zakończonym gigu cały zespół ochoczo wyszedł do ludzi i bez mrugnięcia okiem dawał się fotografować i podpisywał dziesiątki autografów. To mówi samo za siebie. Klasa.

Przemysław Murzyn

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5054890
DzisiajDzisiaj2423
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień8369
Ten miesiącTen miesiąc58541
WszystkieWszystkie5054890
3.144.25.74