Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

HELLOWEEN, RAGE, CRIMES OF PASSION - Warszawa - 16.02.2016

HELLOWEEN, RAGE, CRIMES OF PASSION - Progresja - 16 luty 2016

Podróż sentymentalna. Oba zespoły na żywo po raz pierwszy oglądałem 30 listopada 2003 roku w Krakowie. Wydarzenie dużego kalibru, bo zarówno Helloween jak i Rage pojawiały się w tym okresie nad Wisłą sporadycznie, a zestawy chodzące w tej kategorii wagowej najczęściej w ogóle do nas nie docierały. Na narzekanie typu: szkoda że nie wcześniej, gdy w Helloween grali jeszcze Grapow i Kusch, nie było miejsca (co innego dzisiaj, fakt, że nigdy nie widziałem „drugiego” składu Helloween, cały czas mnie uwiera…), bo nie zostawił go Rage, który, świeżo po premierze „Soundchaser”, osiągnął właśnie szczyt formy w składzie Wagner-Smolski-Terrana. Helloween pamiętam średnio, ale na pewno było przyzwoicie. Tylko lub aż, bo o czym miałem okazję przekonać się w latach kolejnych, zależnie od dyspozycji Derisa, bywa naprawdę różnie. Tego dnia było nieźle. Teraz, kilka koncertów obu ekip oraz nieco ponad dekadę później, liczyłem już wyłącznie na Rage. Mocno przebudowany, bo po rozstaniu ze Smolskim i Hilgersem, Wagner postawił na muzyków szerzej nieznanych, ale ich fanatyczne wręcz oddanie (Marcos Rodriguez, którego ręce zdobią liczne, podejrzanie znajomo wyglądające tatuaże, grał wcześniej w zespole o swojsko brzmiącej nazwie Soundchaser, a Vassilios Maniatopoulos gry na perkusji uczył niejaki Chris Efthimiadis) oraz odważny powrót do takich albumów jak „Black in Mind” i „End of All Days” (ponad połowa setu) dobrze rokowały. Względem Helloween, który od premiery „Rabbit Don’t Come Easy” stoi w miejscu, a miejsce to nieszczególne, oczekiwań nie miałem.

Koncert otworzyła ekipa Crimes of Passion znana również jako C.O.P. UK, ale ani pojedyncze utwory, które miałem okazję usłyszeć, ani fakt, że na klawiszach wspomaga ich Henning Wanner z Circle II Circle, nie zdopingowały mnie na tyle, bym zdążył do Progresji na ich występ. W okolicach sceny zainstalowałem się dopiero parę minut przed planowanym pojawieniem się Rage, który, jak nieniemiecki zespół, na scenie melduje się przed czasem. W secie niespodzianek brak, to samo co na całej trasie, czyli na początek „Black in Mind”, „Sent by the Devil” i mój numer jeden tego wieczoru, „End of All Days”. Co zwraca uwagę od pierwszych taktów to ogromna radość z grania. I to nie tylko u nowych muzyków. Entuzjazm jest zaraźliwy i Peavy cieszy się występem tak samo jak jego nowi koledzy, a i ciepłe przyjęcie też na pewno nie przeszkadza. Wykonawczo absolutnie bez zarzutu i ze wszystkim klasycznymi dźwiękami na swoich miejscach. To drugie jeszcze niedawno nie było regułą, więc kto przez lata narzekał, że Victor Smolski zawsze gra po swojemu, może odetchnąć z ulgą. Lekko szwankuje jedynie realizacja dźwięku, bo solówki, przynajmniej po prawej stronie sali, są za cicho (partie rytmiczne słychać doskonale, ot, zagadka). Dalej „Back in Time”, poprzedzony ryzykowną zapowiedzią „Down” („Do you wanna go down with me!” - drobne przejęzyczenie i mogło się zrobić niezręcznie) i promujący nowy album „My Way” (premiera „The Devil Strikes Again”, którą Wagner zapowiedział na 20. Maja, została przesunięta na 10. czerwca), który w zestawie koncertowym wypadł bardziej przekonująco niż na MCD.  Po rzeczach nowszych ostatni powrót do „Black in Mind” w postaci „Until I Die”, najstarszy w zestawie „Don’t You Fear the Winter” i kończymy wyjątkowo rozciągniętym „Higher than the Sky”. Tradycją tras koncertowych jest, że podczas ostatniego występu na scenie dzieją się rzeczy dziwne. Warszawski koncert był ostatnim dla Rage, więc spontanicznie wparowała na nią „brodata” ekipa Crimes of Passion (brody a la Peavy ze srebrnej taśmy klejącej), a między kolejnymi riffami zaplątało się więcej niż kilka nut „Holy Diver”. Próbkę swoich umiejętności wokalnych, wspomagany przez gardłowego C.O.P., dał do nich Marcos (kawał głosu, odsyłam do jego kanału na youtube). Ukłony, obowiązkowe zdjęcie publiczności i widzimy się następnym razem.

Krótka przerwa techniczna na uprzątnięcie pozostałości po Rage i na scenie pojawia się gwiazda wieczoru. I od początku ma u mnie pod górkę, bo zaczyna od „Eagle Fly Free” i „Dr. Stein”. Nie, że nie lubię, ale z Derisem nie lubię. Oczywiście, mam świadomość, że cała rzesza ludzi wciąż przychodzi na koncerty Helloween głównie właśnie dla tych numerów, ale co nimi kieruje, nie pojmuję, bo utwory z dwóch pierwszych, klasycznych odsłon „Keeper of the Seven Keys” Andi Deris od lat wykonuje wyłącznie na dwa sposoby; albo słabo, albo źle. Tym razem, jako że wokalista miał swój dzień, dominował wariant pierwszy. Dobre i to, ale w dalszym ciągu wolałbym słuchać czegokolwiek z lat 1994-1998. Kilka słów o stronie wizualnej, bo Helloween na scenie to widok dość osobliwy. Z jednej strony Michael Weikath ze zwyczajowym grymasem, wytrzeszczem i przerysowaną gestykulacją godnymi metalowego gitarzysta w interpretacji Latającego Cyrku niejakiego Pythona, z drugiej Sascha Gerstner w stylizacji godnej sequelu „Grease”, w środku wspomniany wcześniej Andi Deris ponownie lansujący modę na te same koszmarne koszule, w których paradował w połowie lat 90., a za jego plecami, schowany za karykaturalnym zestawem perkusyjnym z czterema centralami Dan Löble. Odrobinę normalności zapewnia biegających po całej scenie, uśmiechnięty Markus Grosskopf, niemniej na tle reszty i on zaczyna sprawiać wrażenie osoby nie do końca na miejscu. Co dalej? Na duży plus „Steel Tormentor”, „Where the Rain Grows”, odśpiewany chóralnie „Power”, włączone do obowiązkowego medley „Sole Survivor” i „I Can” (prawdopodobnie najlepszy moment koncertu), odegrany na bis „Before the War” oraz, już od strony technicznej, światła i nagłośnienie. Na minus nowe utwory ze wskazaniem na „Lost in America” (co trzeba mieć w głowie, żeby w wieku 50 lat pisać takie teksty?), popowy „Waiting for the Thunder”, „Straight Out of Hell” (największe potknięcie Derisa tego wieczoru, szkoda, bo numer sam w sobie niezły) oraz solo na perkusji, z początku obiecujące, bo wykonywane do wtóru głównego motywu z pierwszego „Terminatora” (wskazówką dla mniej zorientowanych było imitujące elektroniczne oko pojedyncze czerwone światło), a z czasem tak samo nudne jak 99% popisów metalowych bębniarzy. Kończą jak zaczęli, klamra w postaci „Future World” i „I Want Out” (większość świetnie się bawi, ja powoli przemieszczam się w kierunku szatni) i można się rozejść.

Helloween po raz siódmy odhaczony. Na ósmy nie czekam, ale pewnie jeszcze gdzieś się trafi. Natomiast Rage po raz szósty będzie bardzo mile widziany.

Marcin Książek

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5041486
DzisiajDzisiaj1159
WczorajWczoraj4387
Ten tydzieńTen tydzień16909
Ten miesiącTen miesiąc45137
WszystkieWszystkie5041486
3.137.213.128