Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

MARDUK, IMMOLATION, ORIGIN, BIO-CANCER - Warszawa - 21.05.2016

MARDUK, IMMOLATION, ORIGIN, BIO-CANCER – Progresja Music Zone – 21 maja 2016

Szwedzki, legendarny Marduk powrócił do Polski po zaledwie pół roku. Można powiedzieć, że grają u nas częściej niż niektóre rodzime zespoły. Jak widać po frekwencji, mają duże zaplecze fanów, którzy zawsze chętnie stawią się na koncert. Jak zawsze do wspólnych koncertów dobrali zespoły z górnej półki – legendę death metalu Immolation, Origin oraz Bio-Cancer. Jak tym razem wypadł pancerny dywizjon Marduk w stolicy i jakich dokonali strat?

Na pierwszy ogień poszedł Bio-Cancer. Zespół jest bardzo nietypowym przedstawicielem nowej fali thrashu. W swoim łojeniu łączą old schoolowy thrash z wokalem, który mógłby pasować do blackowej stylistyki. Chłopaki zagrali krótki set, pełen energii i zaangażowania. Widać, że na scenie zostawiając serce i to może sprawić, że któregoś dnia osiągną sukces. Nikt spośród publiki nie przeszedł obojętnie, jedni ich polubili inni mówili, że dostali raka. Nie spotkałem osoby, która byłaby obojętna po ich koncercie. Mnie osobiście się podobało i czekam na kolejne koncerty.

Następnie na scenie pojawił się amerykański techniczny death metal. Zespół Origin w swojej twórczości łączy bardzo techniczne zagrywki z brutalną siłą death metalu. Nie będę ukrywać, nie jest to moja bajka i koncert średnio mi się podobał. Promowali na nim swoją ostatnią płytę ,,Omnipresent”. Z reakcji publiki widziałem, że się podobało, a to najważniejsze.

Immolation – jeden z najbardziej niedocenianych zespołów death metalowych z USA. Zagrali koncert, który długo zostanie w mojej pamięci, za sprawą ogromnej energii ze sceny, genialnej akustyki oraz przede wszystkim genialnego przekazywania muzyki na żywo. Przyjechali do nas promować nie najświeższy album ,, Kingdom of Conspiracy”, z którego zagrali cztery utwory, a pozostałe albumy miały jednego reprezentanta. Od samego początku genialny kontakt Rossa Dolana z publiką oraz czarowanie gitary przez Roberta Vigna sprawiły, że koncert stał się wyjątkowy. Widać było, że cieszą się z gry w naszym kraju, a publika była spragniona ich koncertu, okazywała to przez mosh pit oraz donośne skandowanie nazwy zespołu jak i poszczególnych kawałków. Sam ruszyłem w wir zabawy przy takich sztandarach jak ,,Burn With Jesus” i ,, Father, You're Not a Father”, a nie jedna kobieta na widowni zazdrościła Rossowi włosów. Koncert niestety minął bardzo szybko, pozostaje nadzieja, że po nagraniu nowej płyty w listopadzie, zespół wróci do nas w roli headlainera i zagra długi set dla spragnionych starej szkoły death metalu maniaków.

Chwila na przygotowanie sceny i gasną światła. Przy dźwięku intra najpierw pojawia się perkusista, następnie gitarzysta i basista. Wraz z narastającymi dźwiękami, na scenę wkracza przerażający Mortuus i w momencie kiedy ,,łamie” statyw, rusza rozpędzona black metalowa sieczka w postaciu ,,Frontschwein”. Właśnie w celach promowania tej bardzo dobrej płyty, zespół zawitał do stołecznej ,,Progresji”. Brzmienie koncertu genialne, muzycy pełni energii i chęci do gry, a do tego genialna gra świateł. Taki brutalny i bezwzględny black metal na żywo to ja lubię. Przy trzecim kawałku wracamy do trochę starszych czasów dzięki ,, Of Hell's Fire” , następnie powrót do debiutanckiej płyty i dwa żelazne klasyki w postaci ,,Azrael” i ,,Throne of Rats”. Rozpędzona, pancerna dewiza gna do przodu, miażdżąc wszystko, co tylko na potka. Pod sceną mosh, w pierwszych rzędach widać tylko latające włosy ludzi jakby zahipnotyzowanych w headbengingu. Zespół zwalnia dopiero przy jednym z moich ulubionych w ich dyskografii numerów, czyli ,,Wolves”, przy którym zdzierałem sobie niemiłosiernie gardło. Jeszcze na zakończenie ,, Fistfucking God's Planet” i zespół schodzi ze sceny tylko po to, żeby wrócić wywołany przez publikę i zagrać obowiązkowy numer w stolicy czyli ,, Warschau” i już ostatecznie zeszli ze sceny. Jeśli ktoś zapyta, jak powinien wyglądać prawdziwy black metalowy wpierdol, to ten koncert jest najlepszym przykładem. Morgan udowadnia, że scena to jest jego żywioł, co chwile groźnie zerkając w publikę.

Słowem podsumowania, z klubu i publiki nie zostało nic. Dywizja zmiażdżyła wszystko na swojej drodze i mam nadzieje, że powrócą równie szybko jak ostatnio.

Kacper Hawryluk 

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5028467
DzisiajDzisiaj1845
WczorajWczoraj2045
Ten tydzieńTen tydzień3890
Ten miesiącTen miesiąc32118
WszystkieWszystkie5028467
3.138.138.144