Rock Hard Ride Free Festiwal 2016 - Goleniów - 24-25.06.2016
Rock Hard Ride Free Festiwal 2016 - Goleniów - 24-25.06.2016
Dwa dni festiwalu, dwie sceny, kilka znakomitych koncertów i dużo kleszczy. Tak w skrócie można opisać pierwszą edycję goleniowskiego festiwalu Rock Hard Ride Free. Impreza okazała się kameralna pod kątem frekwencji, co w zasadzie koresponduje z upodobaniami muzycznymi i chęcią jeżdżenia na koncerty przez Polaków. Promocja festiwalu była bardzo dobra, więc prawdopodobnie na Rock Hard Ride Free przyjechało dokładnie tylu miłośników metalu, ile przyjechać miało (do 2000). Drobna nadwyżka, która nie dojechała, wylądowała zapewne na koncercie Primordial w Byczynie lub Blind Guardian w Warszawie. Zaletą niezbyt wysokiej frekwencji był oczywiście ułatwiony dostęp do barierki i dobrych widoków na scenę.
Zespoły rozdzielono na dwie sceny. Jedną mniejszą, znajdującą się niedaleko pola namiotowego, na której grały polskie zespoły (teoretycznie te młode lub mniej znane, choć Exlibris spokojnie mógłby zagrać na dużej, nie ustępując Chainsaw) i jeden czeski oraz drugą, większą, na której grały kapele zagraniczne i popularniejsze polskie. Mała scena nie miała dużego szczęścia. W piątek, wczesnym popołudniem ludzie dopiero docierali na teren festu, a żar lał się z nieba, więc pole pod małą sceną nawiedzali głównie festiwalowi przechodnie, uskuteczniający wędrówki z pola na stację Schell (sklep!) i do McDonalda (kawa mrożona lała się hektolitrami). W sobotę zaś był mecz i deszcz. Jedno i drugie odstraszyło potencjalnych słuchaczy. Dużej scenie poszczęściło się bardziej. Mimo stylistycznego rozstrzału, wszystko bardzo dobrze „żarło”. Był doom, klasyczny heavy metal, Behemoth i Cochise.
Koncerty na dużej scenie rozpoczęły się o 15.30, porze, o której dopiero większość festiwalowiczów się zjeżdżała. Ci, którzy dotarli uciekali czym prędzej do cienia. Większość wychynęła pod scenę dopiero przy pierwszym zagranicznym występie dużej sceny – Nomad Son. Cienia rzecz jasna prawie nie było, ale wytaczający się ze sceny doom metal w wykonaniu Maltańczyków posępnością gatunku imitował cień wystarczająco. ;) Lider formacji, Albert Bell zabawił na Rock Hard Ride Free dłużej, z racji grania dnia następnego w Forsaken. Ogromnym walorem tej doom metalowej formacji jest klimat, tworzony nie tylko przez same kompozycje oparte na tradycyjnych, walcowatych riffach, ale imitujące kościelne organy klawisze. Obsługujący je Julian Grech okazał się zresztą jednym z najbardziej szalonych klawiszowców jakich widziałam. Nie spodziewałam się takiej choreografii przy klawiszach w tak dystyngowanym gatunku jakim jest doom. Muzyk rzucał się na klawiaturę, pokładał się na niej, zupełnie jakby jego wysiłek miał dodać instrumentowi na którym gra, mocy. Mocy dodawał niewątpliwie wokalista, Jordan Cutajar, który zburzył mój osobisty mit o doommetalowych, lamentujących wokalach. Facet śpiewał momentami nawet drapieżnie, a w jednym z kawałków brzmiał wręcz jak solowy Jon Oliva.
Po lutowym znakomitym koncercie w Krakowie, na występ Primal Fear czekałam z wielką radością. Występ na goleniowskim festiwalu absolutnie nie rozczarował, okazał się wręcz krakowskim koncertem w wersji mini. Mimo mniejszej liczby zagranych numerów, pojawiły się dwa smaczki podnoszące rangę goleniowskiego koncertu. Tym razem najciekawszy ozdobnik kawałka „The End is Near”, końcówka frazy “Do you wanna die”, była odpowiednio, po scheepersowemu wyciągnięta, czego bardzo brakowało mi w wykonaniu z lutego. Podejrzewam, że popracowali nad tym dźwiękowcy, nie samo gardło Ralfa, nie mniej jednak, efekt był świetny. Po drugie Matt Sinner nie opowiadał takich strasznych banałów jak ostatnio w Krakowie. Szczęśliwie chyba brakowało mu czasu na opowiadanie nam, że publika w Pradze była głośniejsza i musimy ich przebić. Zamiast festyniarskich zabaw otrzymaliśmy godzinę dynamicznego, świetnego heavy metalu nie okraszonego żadną balladą. Cóż, chyba, że uznamy „When Death Comes Knocking” za takowy utwór.
Największe show zrobił niewątpliwie Behemoth, który od lat już jest koncertową marką samą w sobie. To, z czym przyjeżdża Behemoth na duży czy mały festiwal, to absolutnie dopracowane show o wręcz teatralnym charakterze. Nie ma w nim co prawda miejsca na spontaniczność, ale dzięki temu nie ma też miejsca na prowizorkę. Behemoth przybywa z gotowym spektaklem, w którym muzykę wspierają światła, sztafaż, choreografia (tak spektakularny moment, w którym gitarzyści stają przed orłami sprawiając wrażenie, że skrzydła orłów są ich własnymi wykonywany jest tylko raz – ten zabieg tylko dodaje efektu), a nawet dodatki w postaci czarnego confetti. Nagłośnienie znakomite, brzmienie precyzyjne i odpowiednia ilość ludzi pod sceną. Widać, mimo w miarę regularnego koncertowania, Behemoth wciąż jest jednym z większych magnesów naszych rodzimych festiwali.
Pierwszy dzień Rock Hard Ride Free 2016 zakończył, moim zdaniem, najlepszy występ całego festu. Kiedy na scenę wszedł Candlemass, było już zupełnie ciemno. Zerwał się nawet wiatr, który przez fakt rozwiewania flagi na scenie i korespondowania z majestatem muzyki, sprawiał wrażenie, że jest częścią scenografii. Było już chłodno, a ze sceny płynęły podniosłe dźwięki udekorowane jednym z najlepszych głosów heavy metalu. Co ciekawe, Szwedzi nie postawili w ogóle na promocję nadchodzącej płyty, nie zagrali niczego z świeżej EPki „Death Thy Lover”. Koncert zdominowały utwory ze słynnej „Epicus Doomicus Metallicus”, które zahipnotyzowały publikę nie tylko znakomitym wykonaniem, ale także perfekcyjnym brzmieniem i wokalami Matsa Levéna (swoją drogą, jak on to robi, że wciąż wygląda jak 30-latek?). To, co Levén uczynił z klasycznymi numerami Candlemass, to po prostu czysta finezja. Z jednej strony zachował ich charakter, z drugiej dodał wiele smaczków od siebie, swobodnie bawiąc się linami wokalnymi, tworząc własne, artystyczne odloty, które dały się we znaki szczególnie w „Solitude”. Piękny, niezwykle nastrojowy, a jednocześnie odegrany na bardzo wysokim poziomie koncert.
Dzień pierwszy doomowo się dla mnie rozpoczął i doomowo się zakończył. Dla odmiany, drugi dzień rozpoczął się… doomowo. Przed 19.00 na scenę wyszła formacja basisty Nomad Son – Forsaken. Zdumiewająca jest chyba ilość doom metalowców przypadająca na mieszkańców Malty. Pierworodna formacja Alberta Bella zrobiła koncertowo o tyle inne wrażenie, niż Nomad Son, że okazała się bardziej surowa. O ile w Nomad Son wielką robotę na rzecz nastroju czyniły klawisze, o tyle spiritus movens Forsaken była finezja instrumentalistów i mocny, podniosły wokal Leo Stivaly. Z jednej strony Maltańczycy wykreowali znakomity, majestatyczny klimat, z drugiej zaś pokazali swoją bardzo serdeczną stronę. Wokalista chętnie podchodził do pierwszego rzędu, żeby uściskać dłonie fanom, a basista, Albert Bell wystąpił w koszulce polskiej, doom metalowej formacji Monasterium.
Koncertu Night Demon nie mogłam się doczekać. Raz, że bardzo podoba mi się ich płyta „Curse of the Damned”, dwa, że wieść niosła, że Kalifornijczycy grają znakomite koncerty. Chwilę przed ich występem udało nam się porozmawiać z wokalisto-basistą formacji, Jarvisem Leatherby’em, niestety nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że podczas gigu nie będzie można fotografować. Możliwość zapytania o przyczynę niestety przepadła z racji niemożności zakrzywienia linii czasu. ;) Na koncercie nie było tłumów, widocznie nazwa Night Demon niewiele mówiła festiwalowiczom. Szkoda, bo trio zagrało znakomity koncert, z niezwykłym luzem i lekkością odgrywając szalenie klasyczne, heavymetalowe numery sięgające stylistyką do wczesnych lat osiemdziesiątych. Co ciekawe, zespół rozpoczął koncert numerem z EP wydanej w 2012 roku, dopiero później zasypał nas numerami ze swojej debiutanckiej płyty. W drugiej połowie koncertu na scenę wyszedł „szkieletor” w czarnym płaszczu, z kielichem w ręku, pozdrawiając publikę. Takie celowo kiczowate zagranie idealnie wpasowało się w odlschoolową estetykę grupy. Mimo, że numery tego zespołu w swojej strukturze są proste, muzycy, zwłaszcza basista, cały czas dbali, żeby drobnymi smaczkami je wzbogacać. Fantastycznie się patrzy na to, jak trójka muzyków z taką swobodą potrafi wykreować tak nośną i dobrą muzykę. Zdecydowanie właśnie o to chodzi w koncertach!
Na Raven też czekałam, w zasadzie tylko dlatego, że jeszcze nie miałam okazji ich oglądać. Choć to, co prezentują nie jest moją ukochaną stylistykę heavy metalu, trzeba przyznać, że panowie są szalenie prawdziwi. Zespół powstał w 1974 roku i poza jedną zmianą w składzie (perkusja, 1988 rok, szaleństwo!) gra w takiej samej formie do dziś. Panowie grają razem koncerty, tworzą płyty, nadal istnieją jako paczka rodzinno-kumpelska. Daleko im do typowych dla naszych czasów „projektów” i innych zdalnych formacji tworzących muzykę przesyłając sobie pliki ale nie tworząc więzi. To na scenie po prostu widać i słychać. Koncert był szalenie żywiołowy, zabarwiony dowcipem, a niektóre sceniczne zagrywki skojarzyły mi się z estetyką Anvil (choćby ocieranie gitar gryfami w celu wydobycia osobliwego dźwięku, ale przede wszystkim ku uciesze widzów). Zespół całkiem niedawno wydał nową płytę, widać jednak, że pierwszy koncert w nowym kraju chciał ugościć klasykami, bo z najnowszego krążka zagrał tylko jeden utwór.
Saxon zawsze gra solidne koncerty. Długie, krótkie, jubileuszowe, zwykłe. Zawsze można spodziewać się koncertu na poziomie, dobrze zagranego, dynamicznego. Nic dziwnego, że tak było i tym razem. Biffowi jak zwykle nie dało się zarzucić statyczności (facet ma 65 lat i wciąż świetnie się prezentuje!), a Nibbs Carter jak zwykle szaleńczo wirował głową nie martwiąc się, że błędnik spłata mu figla. Na set listę złożyły się zarówno nieśmiertelne, zawsze grane „Princess of the Night”, „Wheels of Steel”, „Crusader”, „Denim and Leather” jak i nowsze, mające promować ostatnie płyty, jak choćby tytułowy numer z „Battering Ram”. Pod koniec występu Saxon przestaje grać utwory, jedynie sekcja tworzy podkład, a Biff przedstawia muzyków. Tym razem postanowiłam zmierzyć czas takiej zabawy. Wyszło 2.57, cóż, mogliby w to miejsce zmieścić jeszcze jeden kawałek. ;)
Trzymam mocno kciuki, żeby festiwal odbył się także w przyszłym roku. Organizator ma świetny muzyczny gust i celuje w ściągnięcie bardzo dobrych heavymetalowych kapel. Co dla nas ważne, nie zawsze bardzo oczywistych (jak w tym roku Night Demon i maltańskie doomy) i czasem trudnych do ujrzenia. Organizacja jak na początek była bardzo dobra. Toalety były, woda do mycia i picia (!) była, pole namiotowe bezpłatne, jedzenie w przyzwoitej cenie. Wadą był tylko brak cienia (cóż poradzić, taki teren), brak prysznica (na szczęście obok stała stacja benzynowa, zapewne organizatorzy wzięli to pod uwagę) i wszędobylskie kleszcze, na które przecież nie mamy żadnego wpływu. Jeśli jednak za rok pojawi się kilka dobrych zespołów to i kleszcze nie będą nam straszne. Zdecydowanie polecamy!
Tekst: Katarzyna „Strati” Mikosz