Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Masters of Rock 2016 - Into the Pit

Tegoroczny, czeski festiwal był już moim, dziewiątym wyjazdem na tę imprezę. Lubię to miejsce, gdyż ma ono swój urok. Kto raz tam był, wie o czym mówię. Sam festiwal odbywa się na terenie zakładów spirytusowych R. Jelinek (chyba lepszego miejsca by być nie mogło) i dzięki temu plac przed sceną jest betonowy, więc przy większych opadach deszczu, jak w tym roku, człowiek nie tonie po kolana w błocie. Plusem jest też różnorodność punktów gastronomicznych i niewygórowane ceny (tu polscy organizatorzy festiwali powinni się uczyć, a nie mieć węża w kieszeni i zdzierać po 10 i więcej złotych za kawałek starej kiełbasy). A komu festiwalowe jadło nie pasuje, to może się udać do marketów Vizovickich, gdzie znajdzie to, czego potrzebuje (tu też Czesi wiedzą jak wygląda życie i potrzeby festiwalowe, więc sklepy nie świecą pustymi pułkami). Tyle słowem wstępu.

Masters of Rock 2016 odbył się w dniach 14-17 lipca i jest już czternastym festiwalem z rzędu. Pogoda w tym roku nie rozpieszczała uczestników i właściwie tylko niedziela była bezdeszczowa. Najgorzej było w sobotę, bo padało prawie cały dzień. Ja niestety uważam festiwal za przyjemność, a stanie w deszczu nią nie jest, więc większość zespołów tego dnia odpuściłem, ale po kolei.

Pierwszy dzień festiwalu otwierały POLSKIE! Kapele: dużą scenę Rust a małą Blant, niestety oba zespoły mocną rozmijają się z moim gustem muzycznym i uważam, że mamy wiele lepszych zespołów, które powinny zagrać na takim festiwalu, no ale życzę im powodzenia w rozwoju kariery. W ogóle o małej scenie na tegorocznym Masters mogę powiedzieć, że była, ale mnie tam na dłużej jak 5 minut nie było, więc dalej o tym nie będę pisał. Dla mnie czwartkowy dzień koncertowy zaczął się od występu niemieckiego Kissin’ Dynamite i wiele nie powiem, bo moje uczucia były mieszane. Mnie interesował następny zespół, czyli Luca Turilli’s Rhapsody i niestety moje przewidywanie okazały się słuszne – bez Fabio to nie Rhapsody i ciekawszymi momentami tego występu były właśnie ich kawałki z pierwszej płyty. I przyszedł czas na pierwszego headlinera, czyli Testament – koncert super, a niesłychaną rzeczą był circle pit, wall of death czy crowd surfing jaki odbywał się podczas tego koncertu. Nie widziałem jeszcze na Mastersach tego z taką intensywnością, a to dopiero pierwszy dzień. To, co się działo pod sceną podobało się nawet samemu Chuckowi. No, ale koncert się skończył zrobiło się spokojniej, fani testamentu uciekli a na scenę wkroczyła Apocaliptica. Dla mnie to był ich drugi koncert po 17 latach. Zaskoczenie, hmm, było ich kiedyś czterech i bez „hipsterskiego” wokalisty, niemniej jednak ten występ był też dobry. Pierwszy dzień kończył Rotting Christ i zaskoczył mnie pozytywne, bo na żywo okazał się mniejszą masakrą a większą melodyjnością niż z płyt.

Drugi dzień festiwalu stał pod znakiem selera i małych przelotnych opadów deszczu. Z początkowych kapel żałuję, że ominąłem Avatarium a słyszałem od obecnych, że zagrali całkiem zacnie. Ale ja czekałem na headlinerów wieczoru i tak moje wyczekiwanie zahaczyło o kawałek występu Amaranthe i było ok. Nie ok był natomiast tłum, jaki już czekał na Slayera, ale spodziewałem się mosh pitu, który zaprowadziłby mnie bliżej sceny i się nie zawiodłem. Za to widziałem strach i niedowierzanie na twarzach Czechów, którzy spod sceny przed tym, co się tam działo uciekało. Natomiast sam występ rzeźnika ... hmm średni, a rozwalający był Tom Araya, który się wdzięczył do ludzi siedzących daleko od sceny porównując do wcześniejszego Testamentu było gorzej. Ale trashowcy zeszli ze sceny, aby po prawie godzinnej przerwie na przygotowania mogła się pojawić Avantasia. Wychodząc na scenę muzycy sprawiali wrażenie wczorajszych, ale szybko się ogarnęli i ruszył wir wokalistów na scenie z Michaelem Kiske, Bobem Catleyem, Jornem Lande itd. Grali sporo z nowej płyty i był to dobry występ, choć nie najlepszy jaki widziałem. Ogólnie szacun dla Tobiasa Sammeta za ogarnięcie takiej wielkiej muzycznej machiny. Na zakończenie dnia folkowa gratka w postaci Korpiklaani, zagrali bardzo dobrze – mało gadania, dużo grania, zwłaszcza materiału ze starszych albumów, no i podczas tego koncertu tez nie zabrakło i moshu i surfingu i naprawdę ochrona miała co robić pod barierkami.

Sobotni dzień obudził najgorszą. możliwą pogodą, bo deszczem i to takim, który nie zapowiadał szybkiego końca, co potwierdzały prognozy pogody. Jak pisałem wcześniej festiwal ma być przyjemnością, a stanie w deszczu dla mnie do takich już nie należy i chyba musiałby grać zespół, który kocham, a takich nie było do gwiazdy wieczoru, czyli Amon Amarth. Z relacji znajomych ciekawe i dobre występy dały zespoły: Thundermother, Orden Ogan i Primal Fear. Eluveitie w nowym składzie już tak niekoniecznie, może potrzebują trochę czasu, żeby się zgrać, ale to nie to samo, co było 2 lata temu. Dodatkowo sobotni dzień dobiła informacja, że Dave i spółka nie wystąpią w niedzielę na zamknięcie festiwalu, gdyż basista złamał nogę na festiwalu na Węgrzech i odwołali całą trasę po Europie. Na otarcie łez zostali wikingowie z Amonów, a było na co patrzeć, świetna dekoracja sceny – dwa smoki stylizowane na dzioby drakkarów z świecącymi oczami i ziejące dymem, ogień też był z miotaczy rozstawionych na scenie i świetnie się prezentował, choć czasami nie zgrywał się z rytmem utworu. (ciekawostka smoki były dość wysokie i można było na nie wejść dość stromymi schodkami z tyłu – bez poręczy. Avantasia miała też schodki o połowę niższe, mniej strome i z barierką). Występ Szwedów kończył oczywiście Twilight of the Thunder God z fantastyczne dobraną pirotechniką. Na koniec soboty zostało happy metal party w wykonaniu Freedom Call i zespół nie zawiódł, dał dobry koncert, ale byłem i widziałem lepsze ich występy.

Tak został już tylko ostatni niedzielny dzień festiwalu, który przywitał uczestników ładną pogodą, więc można było wysuszyć wszystkie rzeczy mokre po poprzednim dniu i przygotować je na ponowne zamoczenie na Airbourne i o tym zaraz. Bo dzień koncertowy zaczął się od informacji, że ex-diva zakończy festiwal jako gwiazda a w miejsce Megadeth w środek dnia została wstawiona słowacka Tublatanka. Informacja o tyle dobra, że będzie można się wcześniej położyć spać, aby w poniedziałek wypoczętym wrócić do Polski. Ale muzycznie dzień zaczął się od niemieckiego Brainstorm (w gazetce festiwalowej podpisani jako Estończycy). Dobry koncert, a Andy jak zawsze umiał porwać publiczność do zabawy, dodatkowo fani mieli okazję złapać limitowane koszulki zespołu (mnie się nie udało). Ciekawym występ dał też Oomph, ale ja czekałem na Ensiferum. Finowie nie zawiedli i dali dobry występ a publiczność się odwdzięczyła znów moshem i surfingiem (najlepszy był latający gościu ubrany w strój banana), na szczęście ludzie zdążyli się już na czwarty dzień przyzwyczaić, więc trudniej było zarobić czyimś butem w głowę. No i został ostatni zespół dnia, czyli Airbourne. Australijczycy w pełni zasługują na miano następców AC/DC dali świetny występ, a wokalista był wszędzie na scenie, łącznie z tym, że wszedł na jej wieżę, prawie pod sam dach i stamtąd grał. Do tego doszła chyba z krata puszek z piwem rzuconych w publiczność, z czego kilka Joel rozbił sobie na głowie, no i publiczność stojąca w pierwszych rzędach na pewno sucha nie była po tym występie. Zostało powiedzieć parę słów o koncercie kończącym tegoroczny Masters. Tarja w wersji solo to nie Nightwish, a próba zrobienia czegoś na tej marce, co nie wychodzi jej na dobre, widać jakieś starania dodanie czegoś innego do swojej twórczości, ale to też średnio brzmi dla ucha.

I tak zakończył się czternasty festiwal. Było fajnie, sporo światowych kapel, i nawet z tą, nie najlepszą pogodą dało radę. A to wszystko za trochę ponad dwieście zł za bilet. Z niecierpliwością czekam na kolejny, piętnasty już festiwal i już jest wstępnie potwierdzone, że jedną z gwiazd ma być Megadeth, oby tym razem obyło się bez przygód.

Lucjan Staszewski

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5038471
DzisiajDzisiaj2531
WczorajWczoraj3656
Ten tydzieńTen tydzień13894
Ten miesiącTen miesiąc42122
WszystkieWszystkie5038471
18.223.196.59