Soulfly, Calm Hatchery - Gdynia - 08.08.2016
SOULFLY, Calm Hatchery - Klub Ucho - 8 czerwca 2016
Kto powiedział, że wehikuł czasu nie istnieje? Bzdura, przecież są takie chwile gdy masz wrażenie, że pod wpływem zmysłów przenosisz się gdzieś w odległe przestrzenie dawno zapomnianych lat. Powodem może być dobrze znany zapach, smak z dzieciństwa lub jakiś szczególny wizerunek. Co się wtedy dzieje? Odlatujesz… na kilka sekund stajesz się znowu dzieckiem lub nastolatkiem z głową wypełnioną marzeniami i planami. Dziś moim wehikułem czasu była muzyka. Nie cały koncert, ale kilka utworów, które znam bardzo dobrze. Tak samo dobrze jak Wy…
Soulfly w Polsce bywało już wielokrotnie lecz tym razem wizyta była zaproszeniem do skosztowania kompozycji z nowego krążka. Zespół promuje trasą ostatni album "Archangel", wydany pod koniec sierpnia 2015, który Cavalera opisuje jako powrót do korzeni Soulfly i Sepultury. To bardzo intrygujący album, w którym frontman wybiera się w duchową podróż i otwiera przed słuchaczami kolejne drzwi do swojego umysłu.
„Serio, nie byłem tak podekscytowany wydaniem żadnego dotychczasowego albumu Soulfly. Płyta brzmi ekscytująco. Do tego pracowaliśmy z genialnym producentem, jakim jest Matt Hyde. On naprawdę zrozumiał, co chciałem zrobić na tej płycie. Coś egzotycznego, mistycznego, a nawet biblijnego”- komentuje ostatni album sam Max i dodaje: „ To naprawdę dobre nagranie i jestem z niego bardzo zadowolony. Prawdopodobnie po ukazaniu się krążka przez rok lub półtora wraz z Soulfly wyruszymy w trasę.”
I tak też się stało. Polska na listę obecności wpisała się dwoma koncertami. Jednym z nich był gig w klubie Ucho supportowany przez rodzimą formację Calm Hatchery. Wybór na wsparcie trafiony. Dla samego zespołu wyróżnieniem powinien być fakt, że Max wielokrotnie skandował ich nazwę podczas własnego występu. Frekwencja zaskakująca. Był nawet moment gdy przez myśl mi przeszło, że się nie zmieszczę. Albo, że moje nie młode już kostki ktoś niechybnie zmiażdży. Siła tłumu była dość intensywna. Na szczęście w odpowiednim momencie otwarto balkon i dół nieco się rozluźnił. Brawo za tą decyzję. Koncert rozpoczęty prawie zgodnie z rozpiską trwał niespełna półtorej godziny. Plus minus bo w czasie gdy na scenie jeszcze grano bisy Max cichaczem opuścił lokal bocznym wyjściem - podpatrzone w czasie wietrzenia się z oparów kilkudziesięciu osób pogujących pod sceną. Takie tam zapachy z pod pachy i kupa dymu - istna batalia. I pomyśleć, że jeszcze niedawno sama bym poszalała w podobnym kociołku… Niestety Ucho jest dość dusznym klubem przy pełnym obłożeniu. Nie, nie narzekam, ależ skąd. Energia jaka zostałam obdarowana ze sceny szybko zrekompensowała niedogodności. Koncert otworzył utwór bardzo agresywny, jadowity wręcz "We Sold Our Souls To Metal". Odnoszę wrażenie, że tutułowy archanioł jest wściekły, burzy i pustoszy. Kontrastem dla tego żywiołu była dość statyczna postać samego lidera. Czy ktoś jeszcze zauważył, że Max momentami zwyczajnie nie nadążał? Nie ukrywam, że tęsknię trochę za charyzmatycznym Cavalerą z początków Sepultury. Dziś jest nieco inaczej lecz nie znaczy gorzej. Zespół pokazał się z najlepszej strony. Kręgosłupem setlisty był oczywiście ostatni krążek. Elementami genialnie podkreślającymi jego obecność były utwory „Archangel” i "Ishtar Rising". Oczywiście ku mojej wielkiej radości odegrano też najbardziej rozpoznawalne kompozycje Sepultury. Zarówno "Roots Bloody Roots"jak i "Refuse/Resist" zostały przyjęte przez publikę z entuzjazmem kruszącym mury. Podobnie jak mój osobisty faworyt „Arise” zagrany jakby jeszcze nieco szybciej niż na płycie wydanej wieki temu. Co poza tym? Trochę plemiennych elementów, trochę rasta i kilka zaskakujących solówek wykonanych przez Maxa nieco na siłę. Chyba tylko po to żeby koledzy mogli odświeżyć się za kulisami. Były żółwiki, przybijanie piątek ze sceny, polewanie publiki wodą i trochę za mało świateł. Klasycznie też posypały się kostki. Zyon Cavalera umiejętnie potwierdził swój perkusyjny talent (jak te dzieci szybko rosną hehe), a Marc Rizzo skutecznie wbijając tłum w podłogę odgrywał w zastępstwie za Maxa kolejne riffy. Podwyższoną punktacje otrzymuje ode mnie basista Mike Leon, który charyzmą mógłby przytłoczyć niejednego giganta sceny. Biorąc pod uwagę, że pojawił się w Soulfly dopiero rok temu mogę tylko powiedzieć: to był świetny wybór panowie.
Z koncertu wyszłam oblepiona i podobnie jak Max z uśmiechem na ustach. Mój wehikuł czasu odbył dziś wiele znaczącą, osobistą podróż do lat z początków kariery lidera, ale nie tylko. Koncert w gdyńskim Uchu pokazał, że zespół Soulfly wrócił do formy i jeszcze nie raz da nam porządny wycisk. Czekam zatem na powtórkę.
Małgorzata "Margit" Bilicka