Rock Hard, Ride Free - Goleniów - 24-25.06.2016
Rock Hard, Ride Free - Goleniów - 24-25 czerwca 2016
Na polskiej mapie festiwalowej Rock Hard, Ride Free jest nabytkiem nowym, lecz zwracającym na siebie uwagę – lokalizacją, motocyklową tematyką i doborem zespołów. Wszystko to sprawiło, że byliśmy zdecydowani przejechać Polskę z południa na północ, by tylko móc w nim uczestniczyć. Teraz zaś mogę się podzielić swoimi wrażeniami. Zapraszam do lektury!
Dzień I
Na głównej stronie Rock Hard, Ride Free znajdują się informacje o odległościach dzielących Goleniowski Park Przemysłowy i następujące miasta: Szczecin (40 km), Berlin (180 km), Poznań (260 km), Gdańsk (320 km), Wrocław (380 km) i Warszawę (580 km). Domyślam się, że głównie na uczestników z tych miast liczyli organizatorzy. Brak na liście Krakowa i mając na uwadze dystans, który mieszkańcy grodu Kraka musieliby pokonać, by dotrzeć na miejsce (680 km), jest to całkiem zrozumiałe. Nie takie odległości jednak z moją żoną Martą pokonywaliśmy, więc perspektywa spędzenia aż parunastu godzin w pociągu nas nie przerażała.
Nasza wyprawa zaczęła się w czwartek w nocy. Z uwagi na przysługujące nam wciąż w PKP zniżki, a także brak drugiego kierowcy oraz dodatkowych towarzyszy podróży, na których rozłożyłyby się koszty transportu, zdecydowaliśmy się na pociąg. Ten jechał z Przemyśla, więc do Krakowa dotarł już z czterdziestominutowym opóźnieniem! W wagonie bezprzedziałowym, w którym mieliśmy przypisane miejsca, nie dało się wytrzymać z powodu okropnego zaduchu. Poszliśmy zatem szukać dla siebie wolnego kąta w przedziałowych. Początkowo nam się szczęściło i mogliśmy się w miarę komfortowo położyć się i pospać, lecz wraz z napływem pasażerów na kolejnych dużych stacjach (Katowice i Wrocław), byliśmy zmuszeni wycofać się na nasze miejsca. Zaskoczyło nas, że w środku tygodnia roboczego pociąg relacji Przemyśl–Szczecin jest tak zatłoczony, lecz nie takie już sytuacje przeżyliśmy w PKP kursując latami z Krakowa do Warszawy i z powrotem. Byliśmy więc zahartowani, przygotowani i gotowi na każdy absurd i niedogodność. W przeciwieństwie do pewnego Szwajcara, jadącego zobaczyć swoich kolegów z grającego w Goleniowie Forlet Sires, który wylądował w tym samym pociągu co my, ale z którym poznaliśmy się dopiero na festiwalu. Za nic nie był w stanie zrozumieć, dlaczego w wagonie bezprzedziałowym albo klimatyzacja chodzi na pełną moc i jest lodowato, albo nie działa w ogóle i panują w nim warunki zupełnie jak w saunie. Nie docierały do niego tłumaczenia konduktora, że nie da się inaczej i tak po prostu musi być – technicznie brakuje opcji pośredniej. W środku nocy, kiedy klimatyzacja została wyłączona, biedak chodził do łazienki i wracał z nasączonym zimną wodą ręcznikiem, którym robił sobie na głowie okłady. Marta tymczasem spała (błogosławiona ta jej umiejętność zaśnięcia zawsze i wszędzie), ja natomiast czytałem "Historie rodzinne" Jerzego Stuhra. Okazjonalnie ocierając z czoła pot, z typowym dla siebie ponurym optymizmem myślałem, że w sumie, kiedy jechaliśmy we wrześniu minionego roku przez Kraj Krasnodarski, w pociągu panowały jeszcze gorsze warunki.
Nie planowaliśmy dojechać naszym pociągiem bezpośrednio do Szczecina. Nie chcieliśmy być nadgorliwi i stawiać się na festiwalu o dziesiątej nad ranem, więc zdecydowaliśmy się skorzystać z nadarzającej się okazji i zwiedzić Poznań. Zrobił on na nas przyzwoite wrażenie, zwłaszcza jego starówka, lecz nie zachwyciliśmy się tak jak miesiąc wcześniej Łodzią. Być może winna była po części fatalna pogoda, gdyż temperatury już o siódmej nad ranem dochodziły do trzydziestu stopni, wkrótce zaś tę granicę przekroczyły. W dalszą drogę ruszyliśmy po dziesiątej. Robiło się coraz goręcej, ale szczęśliwie pociąg nie był zatłoczony i mogliśmy zająć przyjemne miejsca przy otwartym oknie. W takich to warunkach udało mi się nieco odespać zarwaną noc. Do Szczecina dotarliśmy wczesnym popołudniem. Prosto z pociągu przesiedliśmy się w bus, który zawiózł nas do Goleniowa. Na tamtejszym dworcu złapaliśmy natomiast bezpłatny autobus, który wysadził nas sześć kilometrów dalej, w znajdującym się w Łozienicy Goleniowskim Parku Przemysłowym. Tam bez problemu dostaliśmy się na teren festiwalu. Naszej kilkunastogodzinnej wędrówce nastał koniec.
Pole namiotowe było wliczone w cenę biletu, za co organizatorom należy się pochwała. Zwłaszcza mając na uwadze właściwie nieistniejącą w Goleniowie bazę turystyczną. Naszą pożyczoną od znajomego pałatkę rozbijaliśmy przy miłych dźwiękach grających na małej scenie wspomnianych już Szwajcarów z Forlet Sires. Ich mroczna muzyka znacznie lepiej prezentowałaby się po zmroku, lecz chłopaki i tak dały radę.
Wkrótce czekało nas wielkie rozczarowanie. Całą drogę z Krakowa do Łozienicy marzyliśmy o prysznicu, lecz okazało się, że w festiwalowej strefie sanitarnej znajdują się tylko fontanienki z wodą pitną, toi toie oraz jedno korytko z kilkoma kranami, w którym dało się schłodzić piwo, umyć włosy, ale już niekoniecznie ciało. Całe szczęście, że później nieopodal sceny głównej włączono jeszcze zraszacz, dzięki któremu można było zaznać ochłody, lecz na pewno nie zadbać o odrobinę higieny. Nasze wrażenia zdecydowanie poprawił jednak spacer po terenie festiwalu. Bardzo miło zaskoczyła cena piwa oraz oferta żywieniowa. Pragnący większego urozmaicenia mogli też zajść do położonego zaraz obok McDonaldsa oraz na stację Shell (tam znajdowały się także płatne kabiny prysznicowe dla kierowców ciężarówek).
Po południu słońce wciąż paliło nieznośnie, a temperatura sięgała trzydziestu pięciu stopni, co wyraźnie przekładało się na frekwencję pod obiema scenami, gdyż ludzie chronili się pod parasolami z kubkami piwa w ręku zamiast dopingować muzyków. Pełne zrozumienie. Sam też tak zrobiłem. Byłem ciekaw występu J.D. Overdrive, bo lubię takie granie, lecz po kilku minutach obserwowania z zaciekawieniem urządzonej przez katowiczan rozpierduchy musiałem się wycofać. Reszty koncertu wysłuchałem pod parasolem. Chłopaki nie zawiodły. Ich energetyczna i brudna muzyka świetnie sprawdziła się na festiwalowych deskach.
Jako kolejni na głównej scenie zaprezentowali się Maltańczycy z Nomad Son, których wyczekiwałem z niecierpliwością. Postanowiliśmy się poświęcić i całą godzinę dzielnie spędzić na wprost tejże. Koncert oglądałem mając z tyłu głowy słowa Alberta Bella, który swego czasu w przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie przekonywał, że od innych zespołów doom metalowych różnią się przede wszystkim prezencją sceniczną, gdyż w tę wkładają mnóstwo energii, a nie „stoją jak słupy soli”. Basista i lider formacji nie kłamał, gdyż zespół zaprezentował się bardzo żywiołowo. Szczególnie na tym polu wyróżniał się charyzmatyczny klawiszowiec Julian Grech miotający swoimi długimi siwymi włosami na lewo i prawo. Imponującą formą wokalną popisał się Jordan Cutajar, brzmiący momentami jak metalowe wcielenie samego Davida Byrona. Z powodu skwaru efektywny występ Maltańczyków o mało jednak nie zakończył się tragicznie, gdyż po nim jednego z muzyków przyszło podłączyć do aparatu z tlenem.
Koncert Anti Tank Nun spędziliśmy nawadniając się i dożywiając w McDonalds, choć mieliśmy ochotę zobaczyć, jak rozwinął się przez lata ten zespół, a zwłaszcza jego młodociany gitarzysta. Niestety, zmęczenie pogodą wzięło górę. Primal Fear jednak nie mogliśmy przegapić. Na płytach melodyjna twórczość Niemców mnie nie porywa, wlatuje jednym uchem i wylatuje drugim, lecz wiem, że ich koncertowe wcielenie absolutnie powala. Otóż ekipa Matta Sinnera to profesjonaliści w pełnym tego słowa znaczeniu. Tylko i aż tyle. Nie z nimi chałturzenie i skrywanie braku umiejętności, przygotowania, tudzież formy. Na scenie są jak dobrze naoliwiona, idealnie precyzyjna maszyna. Szczególnie zaimponował Ralf Sheepers. Pięć dyszek na karku, ale gardło nadal ma złote i wciąż kapitalnie radzi sobie czy to z melodyjnymi, wysokimi zaśpiewami, czy też drapieżnymi atakami na receptory słuchowe według najlepszej halfordowskiej tradycji. Do tego wszystkiego popisał się także sympatyczną konferansjerką i zabawą z publicznością, której prawdę mówiąc brakowało podczas wielu koncertów. Spośród zagranych przez Primal Fear utworów najbardziej zapadł mi w pamięć szlagier Nuclear Fire, chyba najlepiej pokazujący, na czym polega ich styl. Występ z przyjemnością oglądali pod sceną między innymi muzycy Nomad Son. Po jego zakończeniu Albert powiedział mi, że idzie do sklepu kupić sobie jakąś płytę Primal Fear, bo wstyd nie mieć w swoich zbiorach przynajmniej jednej. Myślę, że Niemcy zdobyli dziś więcej niż jednego nowego fana.
O ile Primal Fear dał mistrzowski pokaz czadowej, niezobowiązującej muzyki, o tyle kolejny w rozpisce zespół, czyli Behemoth, zaprezentował prawdziwą – nie bójmy się tego słowa – sztukę. Nie wiem, czy to zasługa muzyki Nergala i spółki, czy raczej późnej pory, lecz jak tylko zaczęli grać, Goleniowski Park Przemysłowy pokrył mrok. Ze sceny dobywały się tajemnicze i majestatyczne dźwięki, buchały słupy ognia. Miało się podskórną świadomość uczestniczenia w muzycznym rytuale. Zło po prostu czuło się w powietrzu. Nawet jeśli – jak moja Marta – nie jest się miłośnikiem metalowej ekstremy, obok koncertowych wyczynów Pomorzan nie sposób przejść obojętnie. Behemoth zachwycił wykonawczą precyzją, znakomitym materiałem, ale przede wszystkim – genialnym show. Obecnie prócz Nergala nieliczni muzycy zwracają uwagę na takie elementy scenicznej prezencji jak choreografia, charakteryzacja, scenografia i koordynacja świateł, a wszystkie one wynoszą występ na zupełnie inny poziom. Kiedy ustała rozpętana muzyczna zawierucha, zacząłem się zastanawiać, czy zamykający ten dzień festiwalu Candlemass ma jeszcze czego tu szukać. Parę lat temu Behemoth w tym samym stylu zmiótł na Brutal Assault mój ulubiony Opeth. Jak miało być teraz?
Szwedzcy prekursorzy epickiego doom metalu zaczęli grać z pewnym poślizgiem. Jak się potem wyjaśniło, zespół miał spore problemy z dojazdem do Goleniowa z Berlina, lecz szczęśliwie dał radę. To miał być ich trzeci w trzydziestoletniej karierze koncert w Polsce (wcześniej wystąpili w 1991 roku w Katowicach, a potem w 2007 roku w Krakowie), tradycyjnie znowu z innym wokalistą na mikrofonem. To właśnie na Matsie Levénie początkowo skupiła się moja uwaga. Głosy, że powinien dołączyć do Candlemass, pojawiły się już w 2006 roku po rejteradzie Messiah Marcolina. Frakcja jego zwolenników jest silna, lecz nigdy do niej nie należałem i chyba już nie dołączę. Owszem, w osobie Matsa zespół nareszcie, po raz pierwszy w swojej niekrótkiej przecież historii odnalazł solidnego i spolegliwego śpiewaka. Co więcej, zarówno w studio, jak i na żywo prezentuje się on znakomicie i śpiewa bezbłędnie. Dlaczego więc nadal mnie do siebie nie przekonał? Ano po prostu, nie jest wokalistą tak charakterystycznym jak Messiah Marcolin, Robert Lowe, czy nawet Johan Längquist. Każdy z nich dysponował unikalnym głosem, czego Matsowi brakuje. Nie zmienia to jednak faktu, że Candlemass zaprezentował się na Rock Hard, Ride Free znakomicie. Wykonawcza precyzja i ogromne sceniczne doświadczenie połączone z młodzieńczą werwą i radością grania zrobiło swoje. Zespołowi jako jednemu z nielicznych sprzyjały nawet warunki pogodowe, bo grał nocą przy chłodnym wietrze, co wespół z ponurą muzyką Szwedów tworzyło unikalny, apokaliptyczny klimat. Bardzo ciekawie skonstruowana została lista utworów, gdyż obok klasyków w postaci "Solitude", "Mirror Mirror" i "Under the Oak", które stanową nieodłączny element koncertów Candlemass, zespół zaprezentował ponadto rarytasy w postaci "A Cry from the Crypt" i "Crystal Ball". Show na skalę Behemoth już nie uświadczyliśmy, ale publiczność i tak zdecydowanie była bardzo zadowolona. Fajnie, gdyby następnym razem Szwedzi odwiedzili nas wcześniej niż za dziesięć lat, bo naprawdę chce się ich słuchać i oglądać.
Około pierwszej w nocy występ Szwedów, a tym samym pierwszy dzień festiwalu dobiegł końca. Koncertowo i organizacyjnie wszystko stało na wysokim poziomie. Jeszcze nie chwaliłem akustyków, a należy, gdyż zapewnili naprawdę kapitalne brzmienie, co w Polsce nadal nie jest standardem. Wrażenie tego dnia psuła tylko nieznośna i wręcz groźna dla zdrowia pogoda. Pozostawało mieć nadzieję, że prognozy się sprawdzą i nazajutrz przyjdzie ochłodzenie.
Dzień II
Obudziliśmy się wyspani w namiocie już o szóstej, a zwlekliśmy się niewiele później. Czas pozostały do popołudnia i pierwszych interesujących nas koncertów zdecydowaliśmy się spędzić na zwiedzaniu położonych czterdzieści minut pociągiem od Goleniowa Międzyzdrojów. Już przed siódmą rano panowała źle wróżąca spiekota, perspektywa ochłodzenia się nad morzem była więc tym bardziej kusząca.
Znany kurort pozostawił na nas pozytywne wrażenia. Mimo utrzymujących się wysokich temperatur przyjemnie chłodził nas wiejący od morza wiatr. Czas spędziliśmy czytając na plaży i spacerując po deptaku. Do Goleniowa wróciliśmy wczesnym popołudniem.
Na terenie festiwalu okazało się, że pogoda zmieniła się diametralnie. Do południa z nieba lał się żar, potem zaś przyszedł zimny deszcz, który – jak się miało okazać – przerzedził publiczność pod sceną równie skutecznie jak wczorajszy upał. Uczestnicy zaczęli zastanawiać się, co było gorsze. Ja wątpliwości nie miałem, ale po prostu lubię chłód.
Bydgoski Chainsaw zagrał bardzo fajny koncert. Swego czasu gościł na łamach Heavy Metal Pages wyjątkowo często i zupełnie zasłużenie. Tego dnia najbardziej oczekiwałem jednak Forsaken. To jeden z najlepszych epic doom metalowych zespołów, który osobiście śmiało stawiam w jednym szeregu z Candlemass i Solitude Aeturnus. Maltańczycy od lat tworzą muzykę najwyższej próby, byłem więc szalenie ciekaw, jak zaprezentują się na żywo. Nie zawiedli! Żywiołowość i pozytywna energia buzowała wprost ze sceny, zwłaszcza od wokalisty Leo Stivali, który robił na niej najwięcej ruchu (schodził też do fosy, by śpiewać przybijać piątki i śpiewać z fanami). Solówki Seana Vukovica powalały tak samo jak na płytach. Zespół zaprezentował po parę utworów ze swoich dwóch ostatnich, pomnikowych albumów: "Dominaeon" i "After the Fall". Na deser dostaliśmy także stareńkie "Via Crucis" (z EP "Iconoclast", na którym Maltańczycy wypracowali swój aktualny styl). Na sam koniec natomiast mieliśmy okazję jako pierwsi posłuchać otwierającego kawałka z nadchodzącego dopiero albumu. Moje marzenie się spełniło, jednak publiczność niestety nie dopisała. Na parę minut przed koncertem pod sceną stało dosłownie parę osób. Z czasem, wraz z ustaniem deszczu, sytuacja znacząco się poprawiła, ale i tak nie były to nawet liczby towarzyszące występowi Nomad Son. A szkoda, bo ich starsi koledzy dali z siebie wszystko.
Kolejny w rozpisce Night Demon chcieliśmy zobaczyć, bo lubimy takie granie, lecz intensywny i zimny deszcz zagnał nas do McDonalds. Tak skrajny przeskok pogodowy uświadomił nam, że chcąc się dobrze do tej podróży przygotować, na zaledwie parę dni pobytu poza domem trzeba było spakować po dwie pary butów, długie i krótkie spodnie, polar i parasol. Cóż, czasem nie przewidzisz.
Napędzeni węglowodanami udaliśmy się pod scenę zobaczyć klasyków z Raven. To stary, bardzo zasłużony dla heavy metalu zespół, którego jednak nigdy nie słuchałem. Widząc ich na scenie, do głowy by mi nie przyszło, że za ten łomot odpowiadają panowie pod sześćdziesiątkę. Nadal utrzymują imponującą formę, a energii wykrzesali z siebie tyle, jak chyba żaden inny zespół, serwując jeden muzyczny pocisk za drugim. Przy całym szacunku dla twórczości Raven, mi najbardziej w pamięć zapadł jednak cover "Born to be Wild", ale po prostu od dłuższego czasu mam fazę na Johna Kaya.
Z uwagi na wszelkie te pogodowe zawirowania trudno było ocenić, ile osób de facto uczestniczy w festiwalu, gdyż ludzie skutecznie rozpływali się pod dwiema scenami, przy stanowiskach z piwem i jedzeniem, czy też na polu namiotowym. Pierwszego dnia dopiero koncert Behemoth był w stanie zgromadzić pod sceną prawdziwy tłum, który zresztą już podczas występu Candlemass trochę się przerzedził. Podobnie było i dzisiaj – ludzi a to przybywało, a to ubywało. Co do jednego nie ma jednak wątpliwości. Otóż najwięcej sympatyków ciężkich brzmień chciało obejrzeć występ Saxon. Dopiero podczas tego widać było, jak wiele osób wzięło udział w festiwalu. Brytyjczycy, jak na klasyków heavy metalu przystało, zaprezentowali szeroki przekrój utworów. Ot, przykładowo zaczęli od genialnego "Battering Ram" sprzed ledwie roku, by przejść do "Motorcycle Man" liczącego sobie trzydzieści sześć wiosen. Nie zabrakło oczywiście także chwili wytchnienia przy obowiązkowej pięknej balladzie "Strangers in the Night". Cały zespół zaprezentował bardzo wysoką formę. Wspaniale brzmiały gitary. Zdumiewa forma Biffa Byforda, który wydaje się w ogóle nie starzeć.
Saxon godnie zakończył drugi dzień festiwalu i na pewno nikogo nie rozczarował. Podobnie jak i sam Rock Hard, Ride Free. Tego typu imprezy nie mają w Polsce łatwo i sukcesem jest, jeżeli udaje im się dotrwać do drugiej, a zwłaszcza trzeciej edycji. Chciałoby się, żeby organizatorom szczęście dopisało. Przemawia za tym fajna miejscówka, dobry dobór zespołów, świetna organizacja oraz… bardzo sympatyczny klimat. Sprzyjali ludzie, których stawił się bardzo szeroki przekrój (od kilkuletnich berbeci po statecznych panów i panie zdecydowanie po sześćdziesiątce). Fajnie też, że muzycy nie stronili od swoich fanów, bez najmniejszych oporów przemieszczali się po terenie festiwalu, można więc było do nich podejść, zagadać, zrobić sobie zdjęcie lub zdobyć podpis. Ot, bardzo mile spędzony weekend.
Tekst i zdjęcia: Adam Nowakowski