Onslaught - Warszawa - 25.09.2016
ONSLAUGHT - Progresja Music Zone - 25 września 2016
Brakowało mi takiego koncertu. Skoro słowo wstępu mamy już za sobą, to przejdźmy do właściwej relacji, na którą tak bardzo czekasz, drogi Czytelniku. Relacja ta jednak nie będzie długa. Zaraz dowiesz się, czemu. Mianowicie – jak na gabaryty klubu, w którym owy koncert się odbył – zerowa frekwencja. W kulminacyjnym momencie było może niewiele ponad 100 osób. To smutne (lecz niestety prawdziwe), ale zrozumiałe. Była niedziela, okres wakacyjny dla normalnych ludzi i tych małych człekopodobnych karakanów (tak, miałem na myśli dzieci) już dawno się skończył, a supporty były… supporty były. Nawet nie będę próbował wypowiadać się o dwóch pierwszych zespołach, za to powiem słów kilka o trzecim, jakim był Mors Principum Est. To takie Children of Bodom pod wpływem mefedronu. Brzmienie identyczne, wokal identyczny, ale całokształt wyglądał następująco – orkiestralne intro do każdego utworu, blasty, ściana dźwięku. Gorszą monotonię widzę tylko stojąc w kolejce na poczcie i obserwując jak panie przy okienku napierdalają stempelkami jeb za jebnięciem.
Koncert ostatniego supportu skończył się bez większych owacji (ciekawe czemu?), a po przerwie technicznej na scenę weszli chłopacy z Onslaught. I co? I nadal sieją rozpierdol od pierwszych dźwięków. Setlista skupiała się wokół „The Force”, obchodzącego w tym roku swe trzydziestolecie, ale nie zabrakło też chociażby utworów z „Power From Hell” czy nawet nowszych wydawnictw takich jak ostatnia płyta „VI” oraz dwóch poprzednich albumów. Skoro już o nich mowa, w set liście zabrakło „Burn”, a szkoda, bo to bardzo energiczny kawałek, który idealnie wpasowałby się w setlistę.
Na bis dostaliśmy, podobno, unikatową niespodziankę – nietypowe wykonanie „Children of the Sand”. Na scenę weszli członkowie Blaakyum (opening act tego wieczoru) i dołożyli swoje przysłowiowe „trzy grosze” do onslaughtowego utworku. Wyszło to naprawdę ciekawie. Jeżeli rzeczywiście Onslaught zrobiło taką aranżację po raz pierwszy na warszawskim koncercie to chapeau bas, panowie.
To był naprawdę przyjemny gig, frekwencja przyczyniła się tylko do wytworzenia większej więzi zespołu z fanami oraz vice versa. Każdy, kto nie był, a mógł lub nie daj Boże deklarował się, że przyjdzie, a tego nie zrobił – niech żałuje. Jest czego.
Lavish