Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Eleven Bike Fest 2018 - Wrocław - 22-24.06.2018 [Zdjęcia]

ELEVEN BIKE FEST 2018:  Status Quo, Acid Drinkers, Axel Rudi Pell, Mr. Pollack, Nocny Kochanek, Paradise Lost i inni - Wrocław - 22-24 czerwca 2018

Przedostatni weekend czerwca okazał się dla motocyklistów i fanów różnych odmian rocka ze wszech miar udany, dzięki czwartej edycji Eleven Bike Fest. Camping Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu wypełnił się ludźmi i maszynami, a atrakcji było co niemiara, nie tylko muzycznych. Z powodu tzw. trudności obiektywnych ominął mnie niestety pierwszy dzień imprezy, z czego szczególnie żałuję opuszczenia koncertu Status Quo. Francis Rossi z kolegami zagrali ponoć świetnie i nawet brak, zmarłego półtora roku temu, gitarzysty Ricka Parfitta, będącego przecież w Quo od samego początku, muzycznie nie był zbyt odczuwalny. 

Koncerty sobotnie zaczęły się krótko po godzinie szesnastej od występu Tumblin' Flash. To ponoć jedyny, a z tego co słyszałam, na pewno najlepszy, polski tribute band The Rolling Stones. Muzyka Stonsów wydaje się na pozór niezbyt trudna, ale zagrać ją tak stylowo potrafią tylko najlepsi, o czym szczególnie można było przekonać się w siarczystych wersjach „Sympathy For The Devil” czy „(I Can't Get No ) Satisfaction”. Następni w kolejce The Walkers, hard rockowy kwartet z Wrocławia, zagrał dla odmiany autorskie kompozycje: ciężkie, ale melodyjne, czerpiące zarówno od klasyków ciężkiego rocka wczesnych lat 70., jak i z bluesa, nie tylko za sprawą partii  harmonijki ustnej wokalisty Jakuba Hoszowskiego. Z mniej znanych grup  kilkakrotnie na małej scenie grali też The Fireballs, ale większość fanów czekała już na gwiazdy wieczoru.

Pierwszą byli Acid Drinkers, poznańska ekipa uwielbiana we Wrocławiu od lat – to przecież tu zagrali  na Wyspie Słodowej jeden ze swych pierwszych koncertów, podczas „Metal Madness” latem 1989 roku. Po niemal 30 latach od tego wydarzenia okazało się, że poznańska ekipa jest wciąż w formie. 3/4 oryginalnego składu: Titus, Popcorn i Ślimak plus nowy Łukasz „Dzwon” Cyndzer z werwą i słyszalną frajdą grali kolejne utwory, a chociaż Acids wciąż promują swój najnowszy, już 17 album „Peep Show”, to w setliscie nie zabrakło też licznych wycieczek do przeszłości, w tym utworów z debiutanckiego „Are You A Rebel?” czy „For Whom The Bell Tolls” 

Metalliki. Ja ze szczególną uwagą obserwowałam nowego gitarzystę, myśląc przy tym, że ledwo co widziałam Acidów z Robertem Zembrzyckim, który nieoczekiwanie zastąpił Wojciecha „Jankiela” Morytę, a tu już kolejna zmiana – pewnie nie ostatnia, bo stanowisko drugiego gitarzysty grupy, po rozstaniu z Litzą i tragicznej śmierci Olassa, jest chyba jakieś pechowe.

I Axel Rudi Pell na finał. Aż dziwne, że ten niemiecki gitarzysta, mimo tego, że jest obecny na scenie od połowy lat 80., a ze swym solowym zespołem od  roku 1989, zagrał w Polsce dopiero swój pierwszy koncert! Dlatego też z tej okazji do Wrocławia zjechali fani Pella z całego kraju, a gitarzysta, wspierany przez takich tuzów jak: wokalista Johnny Gioeli, towarzyszący mu od czasów Steeler basista Volker Krawczak, klawiszowiec Ferdy Doernberg czy perkusista Rainbow i Black Sabbath Bobby Rondinelli, dał prawdziwy popis. Trochę szkoda, że była to pierwsza wizyta zespołu w kraju nad Wisłą, a konkretnie nad Odrą, bo chciałoby się usłyszeć znacznie więcej utworów, choćby ze świetnej płyty „The Crest”. Tego wieczoru  przeważały utwory z najnowszej, właśnie promowanej „Knights Call”, z Purplowym „Wildest Dreams” czy  orientalnym „Tower Of Babylon”, ale zabrzmiały też starsze utwory, jak choćby „Carousel” czy „Mystica” z perkusyjną solówką. Liczę jednak, że zachęcony dobrym przyjęciem Axel zdecyduje się wrócić do Polski na kolejne koncerty, gdzie będzie miał już zdecydowanie więcej czasu i zagra przekrojowy set typu the best of.

Ostatni dzień festiwalu w niedzielę miał też inne atrakcje, bo w pewnym sensie konkurował z mundialowym spotkaniem Polski z Kolumbią. Stąd strefa kibica i wspólne emocjonowanie się meczem – do czasu jednak, bo skończyło się na tradycyjnym blamażu, gdzie wynik 0:3 wydaje się najlżejszym wymiarem kary.  Przez cały czas imprezie towarzyszyło też Stoisko Fundacji DKMS, na którym można było zarejestrować się jako potencjalny dawca szpiku i pomóc 7-letniemu Sebastianowi Szczęchowi, choremu na białaczkę limfoblastyczną o bardzo ostrym przebiegu, ale rządziła jednak muzyka.

Na małej scenie rocka zagrali Man Trio, a główne koncerty zaczęli Mr. Pollack. Nie bez powodu zwany Paganinim gitary Jacek Polak, jego brat, perkusista Grzegorz i basista Bartłomiej Filip zagrali bardzo przebojowy set, na który złożyły się utwory autorskie z przebojowym „Black Hawk” na czele czy „Sokrates”, covery, choćby utwory Metalliki z Czarnego albumu oraz wirtuozowskie transkrypcje utworów muzyki klasycznej, w tym „40 Symfonii” i „Marsza tureckiego” Mozarta oraz „Lotu trzmiela” Rimskiego-Korsakowa. Bardziej punkowe podejście zaprezentowali Farben Lehre, legenda drugiej fali polskiego punk rocka i grupa z ponad 30-letnim stażem. Wojciech Wojda z kolegami mieli więc z czego wybierać poszczególne utwory, a cover Defektu Muzgó czy „Spodnie z GS-u” zachęciły publiczność do szaleńczego pogo. Równie dobrze publiczność bawiła się podczas koncertu Nocnego Kochanka. Warszawska grupa sięgnęła po utwory z obu albumów, choćby „Zdrajca metalu”, „Dziewczyna z kebabem” czy „Pigułka samogwałtu”, były też nowości, ale moja ocena tego fenomenu pozostaje niezmienna: świetna muzyka, beznadziejne teksty. Rozumiem, jakie były ich założenia, nie wyobrażam sobie jednak siebie stojącej pod sceną i śpiewającej z zespołem – pozostawiam to „dziewczynom z kebabem”, „dżentelmenom” czy fanom „hewi metalu” i to tyle z mojej strony, jeśli chodzi o Nocnego Kochanka.

Finał festiwalu był jednak imponujący, bo Paradise Lost to zespół instytucja. Fakt, miał i lata chude, próbował naśladować Depeche Mode czy flirtował z lżejszymi brzmieniami, ale to już na szczęście przeszłość. Brytyjczycy promowali co prawda ubiegłoroczny album „Medusa”, ale skoncentrowali się na starszych utworach, sięgając bodaj tylko po dwie nowości, „Blood And Chaos” i „From The Gallows”. Cała reszta to były już zespołowe i entuzjastycznie przyjmowane klasyki: od stareńkiego „Eternal” z drugiego albumu „Gothic”, aż do przebojów z połowy lat 90., w tym „Forever Failure”, „Embers Fire”, „Say Just Words”, „As I Die” i sztandarowego „The Last Time” – zachwycone były nawet osoby niezbyt kojarzące twórczość zespołu Nicka Holmesa.

Tekst i zdjęcia Elżbieta Piasecka-Chamryk

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4962851
DzisiajDzisiaj242
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień3801
Ten miesiącTen miesiąc45684
WszystkieWszystkie4962851
54.160.244.62