Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

King Crimson - Kraków - 16.06.2018

King Crimson - ICE Kraków Congress Centre - 16 czerwca 2018

Tego, co wydarzyło się 16 czerwca 2018 roku w Krakowie nie zapomnę do końca życia. Pomimo ponad dwóch tygodni, które zdążyły upłynąć od tego koncertu (piszę tekst 2 lipca), także w chwilach, gdy słucham innej muzyki, w wyobraźni jeszcze raz przesuwają się obrazy Roberta Frippa i jego Partnerów na scenie przepięknej Sali ICE Kraków Congress Centre i powracają wspomnienia utworów zagranych przez legendarny King Crimson. Koncert, który w trakcie mijających minut coraz wyraźniej przeradzał się z imprezy kulturalnej w rodzaj misterium. I zapewniam, że w tym momencie wcale nie bredzę a pomoc psychologiczna nie jest mi potrzebna. Sądzę, że potwierdzeniem moich słów, może być także reakcja publiczności szczelnie wypełniającej przestrzeń doskonałej akustycznie sali, kilkukrotne standing ovation, długie minuty owacji nie tylko po zakończonym występie. Jeżeli znajdzie się ktoś, kto do tej pory wątpił, że przybyli wielcy Karmazynowi Mistrzowie, ten uderzy się w pierś mówiąc, o ja niewierny! To jaką jakość i jaki poziom artystyczny zademonstrowali muzycy, zapierało dech w piersiach, a jeżeli tego wieczora na widowni znaleźli się muzycy rockowej, jazzowej czy klasycznej proweniencji, to mniemam, że po powrocie do domu usiedli samotnie w fotelu walcząc z depresyjną myślą, po kiego diabła tyle ćwiczę, słucham profesjonalnie muzyki, nagrywam, przecież to wszystko bez sensu, bo nigdy, choćbym żył 130 lat,  nie wdrapię się po tych stopniach na szczyt artyzmu wyznaczony przez King Crimson. Zapewniam, że w tych słowach nie ma nawet cienia przesady, a takie właśnie wnioski wyciągnęli także inni odbiorcy koncertu, którzy mieli zaszczyt zasiąść wśród publiczności. Te peany na cześć rockowej grupy mogą u niektórych wywołać obojętne wzruszenie ramion, ale taki gest wynikał będzie li tylko z niezrozumienia muzycznej materii przedstawionej przez zespół, materii niełatwej w odbiorze, wymagającej otwartości i zaprzedania się tym dźwiękom. Kiedyś jeden z moich kolegów sformułował następującą tezę; „Muzykę King Crimson albo się kocha bez opamiętania, ale nienawidzi”. Wypada się tylko podpisać.

1.Perfekcja

Trzy zestawy perkusyjne na froncie, od lewej Pat Mastelotto, Jeremy Stacey (dodatkowo partie fortepianowe) oraz Gavin Harrison. O stopień wyżej sceny od lewej Mel Collins (saksofony, flety, obój), Tony Levin (gitara basowa, chapman stick), Bill Rieflin (instr. klawiszowe), Jakko Jakszyk (wokal, gitara) oraz boss, Robert Fripp (gitara, melotron). Spoglądając na te rozbudowane zestawy perkusyjne z mojego miejsca (sektor 2C, rząd 2) bądź innego na parterze można się było zastanawiać, jak to wszystko zafunkcjonuje, myśląc o koordynacji poczynań muzyków oraz brzmieniu. Wybornie! Perfekcyjnie! To, co wyprawiali wirtuozi  instrumentów perkusyjnych, można określić kolokwializmem, że to się zwyczajnie „w pale nie mieści”. Cała trójka grała zarówno fragmenty w idealnej równowadze, gdy w tej samej sekundzie trio pałek perkusyjnych znalazło się dokładnie na tej samej wysokości i w tej samej pozycji, jak również partie niezależne od siebie, albo stanowiące kontynuację partii poprzednika, lub zupełnie różne zagrania, na różnych częściach zestawu, w innym tempie, o swojej własnej autonomii. Raz spróbowałem w tych szybciej zagranych sekwencjach śledzić wzrokiem ruchy dłoni, mowę ciała Pata, Jeremy’ego czy Gavina. Próżny trud! Istne perkusyjne błyskawice. Co ciekawe, przy tak różnorodnym wykorzystaniu blach, talerzy, bębnów, werbli, dzwonków i innych przeszkadzajek (w tym celował głównie Pat Mastelotto) trzech niezależnych od siebie artystów, którzy przez większą część koncertu nawet na siebie nie spoglądali, nigdy, w żadnym momencie nie doszło nawet do zaczątku nieporozumienia, dysonansu. Wszystkie najdrobniejsze komponenty idealnie skoordynowane, pasujące do siebie tak, jakby przedtem muzycy ćwiczyli całe tygodnie, a przecież znaczna część ich występu miała charakter improwizacji. A to co pokazał Gavin Harrison  w swoim solo w pierwszym utworze zagranym na bis, „Breathless” (kompozycja pochodzi z albumu Roberta Frippa „Exposure” z roku 1979- tam także ześpiewana przez Petera Gabriela, genialna pieśń „Here Comes The Flood”) spowodowało, że wszystkim zgromadzonym w Centrum Kongresowym w Krakowie szczęki opadły do samego parkietu, a ja nie potrafię znaleźć słów, żeby występ Gavina ująć w jakieś ramy werbalne, bo tego się zwyczajnie nie da zrobić. Kosmos! Uwagę zwracało także brzmienie, niesamowicie klarowne przy takiej potędze instrumentalnej, selektywne, a moc była z nami, ponieważ były takie chwile, że dosłownie czułem wibracje podłogi i nic tutaj nie przesadzam. Widoczność i słyszalność z każdego miejsca doskonała, a jak wygląda sala od wewnątrz widać przynajmniej częściowo na załączonym zdjęciu.

Naturalnie pisząc w punkcie „Perfekcja” o trzech perkusjach nie należy zapominać o pozostałych aktorach spektaklu. Najbardziej wycofany i pasywny w swoich poczynaniach instrumentalnych był Bill Rieflin, obsługujący bardzo skromny zestaw klawiszowy (dokładnie nie widziałem, ale był to głównie melotron). Mel Collins to specjalista od instrumentów dętych, a jego dynamiczne partie solowe pojawiały się niekiedy …znienacka. Ponieważ ze swojego miejsca dokładnie widziałem zachowanie Collinsa, to wydaje mi się, że w wielu fragmentach, szczególnie w tych o bardzo bogatej fakturze brzmieniowej, gdy jednocześnie następowała kumulacja gitar, klawiszy i perkusjonaliów, sam oceniał, czy należy się włączyć, czy pozostać biernym. W pewnym momencie sprawił fanom sporo radości, wplatając w partię solową fletu krótki fragment naszego…hymnu narodowego.  Tony Levin realizował sporo zadań, do których wykorzystywał zamiennie tradycyjną gitarę basową bądź sticka, popisywał się także grą smyczkiem. Jakko Jakszyk jako główny wokalista, wspierany głosowo sporadycznie przez Levina, uzupełniał intensywnie partie gitary prowadzącej Roberta Frippa. No i sam wizjoner rocka czyli Robert Fripp, jak zwykle wycofany, siedzący na swoim stołeczku, pozornie mało energetyczny, bez szarpania gryfem gitary w lewo i prawo, prowadził elektryczne partie gitary oszczędnie, osiągając niesamowite efekty brzmieniowe, a palce w niektórych akapitach kompozycji „śmigały” po strunach i progach z prędkością światła. No i to charakterystyczne, niepowtarzalne brzmienie. Gitara Frippa przypominała dzikie zwierzę, trzymane krótko na uwięzi, ale gdy wymagała tego sytuacja, puszczane wolno w przestrzeń i rozlewające dźwięki po całym audytorium. Robert Fripp demonstrował także w tych melotronowych utworach jak „Epitaph” czy „In The Court Of The Crimson King” swoje wirtuozerskie umiejętności gry na tym instrumencie, wspomagając w tych partiach Billa Rieflina. Koalicja melotronów w sztandarowych kawałkach Karmazynowych tworzyła tak gęstą kurtynę brzmieniową, że „przykrywała” szczelnie inne komponenty instrumentarium, gwarantując bajeczne przeżycia estetyczne zebranej publiczności. Fripp znany ze swojej wstrzemięźliwości w okazywaniu emocji i odczuć, po wybrzmieniu ostatniej nutki, prezentował się zrelaksowany i usatysfakcjonowany, nagrywając rozentuzjazmowanych słuchaczy (głównym fotografem zespołu pozostaje Tony Levin). Wykonywanie zdjęć było dopuszczalne zgodnie z treścią apelu do widowni, po zakończonym koncercie, kiedy artyści na kilka minut pozostali na swoich stanowiskach.

2.Magia

Magiczny był cały wieczór, począwszy od obserwowania układu instrumentów na scenie, po program koncertu i występ tuzów światowego rocka. To podekscytowanie było w przypadku mojej osoby tym większe, im bardziej sobie uświadamiałem, że to jest TA MUZYKA, na której się wychowałem, którą bezwarunkowo pokochałem, która tworzyła i tworzy historię sztuki muzycznej. W czasie przerwy, w foyer, jeden z przybyłych z mojego miasta znajomych, zapytał mnie, od kiedy zacząłem rozumieć Karmazynową muzykę, od którego longplaya. Odpowiedź na to pytanie brzmiała, od fragmentów albumu „Lizard” (1970), szczególnie przypadł mi do gustu wówczas utwór „Lady Of The Dancing Water”, a byłem wtedy nastoletnim pacholęciem. Nie wszystkie kompozycje King Crimson potrafiły mnie oczarować w tamtych czasach, bo byłem po prostu niezbyt dojrzałym słuchaczem, a muzyka grupy wykraczała daleko poza ramy klasycznego progrocka i rocka w ogóle. Dopiero po kilku latach potrafiłem zaakceptować i pojąć, tak mi się przynajmniej wydawało, wszystkie koncepcje Roberta Frippa i jego kolegów, łącznie z tak wymagającymi w odbiorze jak „Moonchild” z jego improwizowaną częścią instrumentalną. Ale wtedy edukatorem była radiowa Trójka, był Piotr Kaczkowski, był jego MiniMax, dlatego łatwiej było młodym pokoleniom wtedy obcować z trudniejszą muzyką rockową, która była praktycznie codziennym gościem w eterze. Dzisiaj wszystko się totalnie skomercjalizowało, trudno sobie współcześnie wyobrazić emisję utworów King Crimson w tzw. najlepszym czasie antenowym, bo ludzie są zupełnie nieprzygotowani do jej odbioru. Tego trzeba się zwyczajnie nauczyć. A muzyka Crimsonów ma charakter ponadczasowy, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, stąd można było z radością zaobserwować wielu młodych fanów, którzy przybyli na ten koncert z swoimi rodzicami i nie była to dla nich wyprawa w nieznane. Ten element tego zjawiska kulturowego też należy do magii King Crimson, bo sztuka tworzona przez różne konfiguracje personalne zespołu należy do zjawisk kulturowych, intelektualnych, przynajmniej w naszym kraju. I nie jest to tworzenie jakiejś ideologii, to jest fakt. Naturalnie magią była sama muzyka, doskonale dobrana, uwzględniająca historię i współczesność, klasyczność i nowoczesność. Robert Fripp, bo to on decyduje o programie koncertu, idealnie wczuł się w rolę słuchacza, przywołując w pamięci zarówno utwory blisko 50 letnie, jak też te wiele lat  młodsze, stopniując napięcie i intensywność przeżywania. Start z wysokiego „C”, „Lark’s Tongues In Aspic, Part One” i zaraz po nim „Part IV”, by po tych dynamicznych kilkunastu minutach stonować nastroje i poprowadzić dwa wielkie kawałki z fonograficznego debiutu, „Moonchild”, część wokalną „The Dream”, po której Tony Levin rozpoczął basowe jazzowanie, żeby za chwilę płynnie przejść do kompozycji tytułowej „In The Court Of The Crimson King” (w wersji nieco skróconej, bez epickiego finału). Kolejna pozycja to przeskok o kilkanaście lat i „Indiscipline”, by powrócić do roku 1970 proponując obszerne fragmenty suity „Lizard” oraz utwór „Cirkus” z tego samego longplaya. To wykonanie w programie koncertów zaistniało stosunkowo niedawno, wywołując przyspieszone bicie serca swoją arystokratyczną formą i szlachetnością. Po blisko 50 latach utwory te pozostają niezmiennie dumnymi, wspaniałymi hymnami rocka, ignorując upływający czas i zmieniającą się rzeczywistość. A jak by tego było mało, łzy wzruszenia wywołał zjawiskowy, lśniący jak najpiękniejszy diament Karmazynowej kolekcji „Islands”, tytułowa kompozycja z płyty z roku 1971. Śmiem twierdzić, że słuchacze w tym właśnie momencie wstrzymali dosłownie oddech, żeby nie uronić ani jednej cząstki dźwięku. Czy może być jeszcze coś muzycznie piękniejszego? Pierwszą część koncertu zamknął dynamiczny cios w postaci „Lark’s Tongues In Aspic, Part Two”. Po godzinie i 20 minutach publiczność otrzymała dwadzieścia minut przerwy na głębszy oddech, po której nastąpiło ponownie perkusjne tsunami, po którym wyciszenie emocji i koncertowa rzadkość, przepiękna ballada z albumu „In The Wake Of Poseidon”, „Cadence And Cascade”. Kolejna sekwencja utworów reprezentatywna dla nowszej historii King Crismon, między innymi dwie części „Radical Action”, „Meltdown” czy „Level Five”, całość to wirtuozeria instrumentalistów. A na finał utwór, którego nie mogło zabraknąć, „Starless” i publiczność oszalała w owacjach na stojąco. Zespół nia kazał na siebie długo czekać wykonując morderczy zestaw utworów na bis, kompozycję Frippa „ Breathless”, w której Gavin Harrison pokazem umiejętności wprawiłby w nieodwracalną depresję tysiące perkusistów na całym świecie. A później kolejna epopeja „Epitaph” i jako zwieńczenie występu, ikona KC „21st Century Schizoid Man” w rozbudowanej do kilkunastu minut wersji. Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku ICE Congress Centre odleciał na  Marsa za sprawą entuzjazmu słuchaczy i kilkuminutowej owacji na pożegnanie Mistrzów. Klimat spektaklu, maestria wykonawców, także jakość akustyczna sali, jej estetyka, zachowanie słuchaczy złożyły się na magiczne widowisko, o którym bezpośredni uczestnicy nie zapomną przez wiele lat.

3.Elegancja

Czy elegancja potrafi współpracować z muzyką rockową? Oczywiście!!! Ten koncert to wyrazisty przykład. Już wyjaśniam, co mam na myśli w tym punkcie. Primo, architektura wnętrza pomieszczenia koncertowego, doskonale oddawała ducha Karmazynowej muzyki, łącząc tradycję z modernizmem. Secundo, światła, oświetlenie sceny oszczędne, wręcz minimalistyczne, o stałym natężeniu i jaskrawości, z jednym wyjątkiem, gdy w trakcie „Starless” miejsce występu artystów na kilkanaście minut spurpurowiało. Taka oprawa wizualna powodowała, że publiczność czuła się jak na spektaklu teatralnym. Okazuje się, że wcale nie trzeba „walić po oczach” strumieniami światła, zmieniać ich kolorystykę, żeby przyciągnąć uwagę słuchaczy. W przedkoncertowej zapowiedzi damski głos zachęcał słowami Roberta Frippa, żeby do przeżywania koncertu wykorzystać wyłącznie słuch i wzrok. To wystarczy. Tertio, zachowanie muzyków, bardzo powściągliwe, arystokratyczne, bez zbędnych gestów, świadomość swojej klasy, pełna koncentracja na perfekcyjnym wykonaniu partii instrumentalnych i wokalnych, o czym także wspominał Fripp. Tutaj nikt nie szalał na scenie, przebiegając setki metrów, uprawiając dzikie podskoki, takie walory były zupełnie niepotrzebne. Quarto, może to drobiazg, nic nie znaczący, ale proszę zwrócić uwagę na poniższym zdjęciu na ubiór muzyków na zakończenie koncertu, eleganckie białe koszule i garnitury (tutaj już bez marynarek, tak było na początku. Ta uwaga nie dotyczy perkusistów ze względu na morderczy charakter ich pracy). Jeden z moch licealnych nauczycieli, tzw. starej szkoły savoir vivre zawsze podkreślał, ubraniem wyrażasz swój szacunek wobec innych ludzi. Taka postawa współcześnie traktowana jest jak wytarty slogan, ale tkwi w niej prawda dotycząca kultury osobistej

Quinto, dwa słowa o jeszcze jednym aspekcie. Artyści nie prowadzili dialogu z publicznością, ale nawet gdyby do takiej sytuacji doszło, to nie byłoby mowy o jakiś „f…..ng”, bo to nie ta liga towarzyska. I jeszcze jedno spostrzeżenie, czyli forma w jakiej przekazano zebranym ludziom prośbę o niewykorzystywanie sprzętu nagrywającego, filmującego itp., zaznaczając demokratycznie, że zarówno członkowie zespołu (Levin, Fripp), jak też słuchacze posiadają prawo do uwiecznienia artystów na zdjęciach po koncercie, gdy wszyscy muzycy pozostaną na swoich miejscach, żeby fani mogli postarać się o pamiątkę z koncertu. Kto był obecny wtedy na występie King Crimson, mógłby powiedzieć, o.k., ale padła również groźba przerwania koncertu, gdyby słuchacze nie zastosowali się do tej restrykcji. Ale Polacy to wyjątkowo niesubordynowany naród i w wielu wypadkach mieli tego typu uwagi w głębokim poważaniu, tutaj nie miało to miejsca, charyzma zespołu okazała się silniejsza.

Cóż mądrego można napisać w podsumowaniu. Kilka haseł: Wielki zespół!, Wielki koncert! Mega przeżycie! Potężne emocje! Muzyka przez wielkie „M”! Muzyka podniesiona do rangi sztuki! W grupie ponad dwóch tysięcy odbiorców nie było chyba takich, którym nie lśniły oczy z zachwytu. Koncert z 20 minutową przerwą trwał dokładnie od 20.00 do 23.05, czas, w którym ludzie zapomnieli o realnym świecie, bo najważniejsza stała się zjawiskowa muzyka King Crimson ze znakiem najwyższej jakości.

Włodek Kucharek

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4991147
DzisiajDzisiaj2186
WczorajWczoraj3581
Ten tydzieńTen tydzień13781
Ten miesiącTen miesiąc73980
WszystkieWszystkie4991147
3.82.232.31