Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 91sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

MTV Headbangers Ball Tour 2018 - Wrocław - 3.12.2018

MTV Headbangers Ball Tour 2018 - Centrum Koncertowe A2 - 3 grudnia 2018

Adam: Bardzo cieszy, że Polska znów jest przystankiem dla dużych tras koncertowych. Mówiąc już tylko o samej muzyce metalowej, dzieje się naprawdę sporo. Co jakiś czas zaglądają do nas solidne składy, przyprawiające o szybsze bicie serca. Fani thrashu po raz kolejny zacierali ręce, bo miało ich czekać wydarzenie szczególne. Trasa Headbangers Ball ponownie zawitała do kraju nad Wisłą, a na dodatek dała możliwość obejrzenia gigantów gatunku – Exodus, Sodom, Death Angel – wspieranych przez młodszych stażem Suicidal Angels.

        

Death Angel

       

Strati: Zanim na scenie pojawił się brudny i prymitywny Sodom, swoje 45 minut miał zespół zgoła finezyjny – jeśli tak w ogóle można powiedzieć o jakiejkolwiek thrash metalowej grupie. Death Angel na scenie to istny żywioł, do tego żywioł, który w ferworze scenicznej walki nie gubi swojej atrakcyjności opartej na dobrych riffach czy sekcji rytmicznej. Na ich koncerty zawsze chodzę z wielką przyjemnością. Death Angel wydał dwa lata temu świetną „The Evil Divide” i w głębi duszy liczyłam, że trasa promująca ostatnią płytę odciśnie piętno na koncercie. Zwłaszcza, że grupa odwiedziła nas prawie równo rok temu i wtedy jeszcze z nowej płyty można było usłyszeć dwa kawałki. Ku zaskoczeniu, zespół wcisnął guzik „cała wstecz” w swoim wehikule czasu. Z nowego krążka można była usłyszeć jedynie detonację bomby energii w postaci „The Moth”. Kawałka, który nie tylko wciąga kapitalnym refrenem, w którym jednocześnie Mark Osegueda skanduje, a Rob Cavestany melodeklamuje, ale który chyba na długo zagości na koncertach Death Angel i będzie grany  równi z klasykami. Samo umieszczenie go na końcu setu może sugerować jego „przebojową” pozycję. Poza wspomnianą petardą z „The Evil Divide”, Amerykanie postawili na powrót do korzeni. Trzy i pół kawałka na siedem pochodziły z debiutu, „The Ultra-Violence”. Oprócz słyszanego już rok temu „Mistress of Pain”, grupa zagrała świetny „Evil Priest” z charakterystyczną pauzą w zwrotkach i z rozpędzoną sekcją rytmiczną imitującą mknący pociąg, którą zainicjowały okrzyki publiczności, a zakończyła wściekła solówka Roba, przy której Mark prawie klęczał  machając głową przed samą gitarą. Prawdziwą dzikość wśród publiki rozbudził „Kill as One”, przy którym wrzaski Marka przeplatały się z chóralnym wykrzykiwaniem refrenu. Być może obecność numerów z debiutu Amerykanów wiąże się z faktem, że rok temu kapela obchodziła trzydziestą rocznicę tego krążka. Pozostałe dwa kawałki to numery z dwóch przedostatnich płyt Death Angel. Cały koncert, choć niestety krótki to wulkan witalności. Mark wyrzucający ze swojego rozszalałego ciała dźwięki jak z karabinu maszynowego,  Rob Cavestany w pozie rockmana łączący skupienie z zaangażowaniem (obaj sprawiają wrażenie 30-latków), Damien Sisson ze swoim charakterystycznym image surfera i nieodłącznym uśmiechem na twarzy, skoncentrowany Ted Aguilar i Will Caroll, którego w wyniku gry świateł prawie w ogóle nie było widać, za to słychać – owszem. Bez tej niestrudzonej maszyny z tyłu sceny, Death Angel zostałby osierocony z części swojej energii. Panowie zawsze dają z siebie wszystko. Czekam na więcej, zwłaszcza, że zapowiedzieli swój powrót!

       

Sodom

       

Po krótkim, lecz bardzo energetycznym koncercie, wyraźnie podekscytowani przyjęciem publiczności członkowie Death Angel powoli schodzili ze sceny. Tylko siedem kawałków, ale, tak jak wyżej trafnie opisała Strati, finezja łączyła się z energią. Teraz na deskach A2 miała wystąpić kapela, którą nazwanie finezyjną byłoby nie na miejscu. Zresztą oni nigdy o to nie zabiegali. Zawsze byli jak czołg, prosta maszyna do eksterminacji wrogów. Szczerze to tego koncertu z całości Headbangers Ball oczekiwałem najbardziej. Niezniszczalny Sodom. Tej kapeli nic nie było w stanie złamać na przestrzeni prawie czterdziestu lat działalności! Byłem ciekaw Niemców jeszcze z jednego powodu – do składu wrócił legendarny Frank Blackfire, gitarzysta, z którym Sodom nagrał dwie klasyczne płyty „Persecution Mania” i „Agent Orange”. Rozstali się w nienajlepszych stosunkach, Frank został zwabiony do Kreatora i czmychnął w połowie trasy promującej drugi z albumów. Widać czas leczy rany, skoro po gościnnych występach parę lat temu teraz Tom Angelripper (basista, wokalista i założyciel) wyraził chęć wspólnego grania. Na jak długo? Zobaczymy. Jako szef, Tom postanowił również zaskoczyć fanów i rozszerzył, pierwszy raz w historii Sodom do kwartetu, zatrudniając nowe twarze – Yorck Segatz miał być drugim gitarzystą a Husky uderzać w bębny. Kiedy sobie tak o tym wszystkim myślałem scena już zmieniła się znacznie w stosunku do poprzedniego występu. Znani z okładek płyt żołnierze stanęli po jej bokach. W momencie próby dźwięku słychać było, że decybele jakby poszły w górę. Zwiastowało to, że Sodom zagra głośniej niż Death Angel. Myślę, że nikomu zbytnio to nie przeszkadzało, bo dało się zauważyć, że ludzi pod barierkami przybyło. W pewnym momencie oczy postaci z karabinami zaświeciły się na czerwono. Miarowe skandowanie nazwy zespołu oznaczało, że fani są głodni muzyki. Szare światła spowiły scenę, zza perkusji logo Sodom było ledwo widoczne. Za intro, z taśmy, posłużył instrumentalny utwór „Procession to Golgatha” i tak jak na albumie zgrabnie przeszedł w „Christ Passion”. Moc piekielna. Szybkość. Tego było trzeba „zmęczonej” przerwą publice. Za chwilę kolejny klasyk. Zamierzchła przeszłość w postaci „Outbreak of Evil”. Bluźnierstwo i prostota. Na dwie gitary brzmiało to jak apokalipsa. Frank Blackfire tryskał humorem i wielką chęcią do gry. Z wydanej ostatnio EP dokumentującej pierwsze utwory  w nowym składzie przyszła pora na pierwszy – „Partisan”. W sumie powrót do tego, za co ten zespół się kocha. Brudne brzmienie. Z gardła Angelrippera wyskakują karaluchy odurzone alkoholem. Pozostajemy w klimacie zepsucia. Zapowiadając „Sodomy And Lust” Tom jakby okładał nas kijem. Ach ten niemiecki akcent! Gdy ktoś myślał, że już wystarczy tego smrodu i stęchlizny Sodom przyłożył jeszcze piekielnym wyziewem w postaci „Blasphemer”. Naprawdę ciężko było zebrać myśli. Szyja błagała o chwilę spokoju, raptem parę sekund oddechu. Jakby z litości dla naszych organizmów w pewnym momencie Frank chwycił telefon i zaczął nagrywać żywiołowo reagujących fanów. Las rąk i zbiorowe okrzyki zadowolenia. Panowie na scenie też się dobrze bawili. Blackfire raczył nas wybornymi solówkami, prawie tak doskonałymi jak w 1989 roku. Ten facet skradł ten show. Cały czas w ruchu, korzystający z małego podwyższenia z boku sceny, zagrzewający maniaków pod sceną do większego wysiłku. Paradujący z wytatuowanym ciałem gdzieś od połowy koncertu idealnie zazębiał się tym z gołym brzuchem Toma. Czym dalej do końca tej dźwiękowej chłosty Sodom ciosy stawały się jednak trochę bardziej wymyślne. Zdominowały kawałki z płyty „Agent Orange” przełożone zgrabnie drugą nowością „Conflagration”. Było trochę mniej siarki a więcej matematyki. Słychać, że to kompozycje z okresu, kiedy Sodom był już stricte zespołem nurtu thrash metalu. Utwory „Tired And Red”, „Remember The Fallen” czy „Agent Orange” zabrzmiały w kwartecie przepotężnie. Na do widzenia Niemcy dołożyli jeszcze tylko, albo i aż, „Bombenhagel”, który już do czerwoności rozgrzał kłębowisko pod sceną. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka, pozdrowienia, komplementy, a zapalone światła dają znać, że czas nie zna litości. Mimo skandowania nazwy grupy nie było szans na choćby pół kawałka. Takie są zasady wspólnych tras. Jednak absolutnie nie można mówić o niedosycie. Ten krótki koncert był taki jak niemiecki czołg – trochę przewidywalny ale niezwykle niebezpieczny. Sodom to dla mnie taki Motörhead thrashu. Jak wiadomo, Lemmy też zaliczył epizod grania w kwartecie, nagrywając świetne albumy. Trzymam kciuki by w przypadku ekipy Angelrippera było tak samo.  

       

Exodus

        

Adam: Po intensywnej wymianie ognia, jaką zaproponował Sodom, musiałem iść odpocząć. Byłem dosłownie wypłukany z wszystkich minerałów, a nad stanem mojej szyi zapłakałby niejeden fizjoterapeuta. Koncert pochłonął mnie bez reszty. Przerwa techniczna uratowała mnie od unicestwienia przez szorstki jak papier ścierny niemiecki thrash. Muszę powiedzieć, że są bezlitośni. Sodom też, ale mam na myśli technicznych. Skubani profesjonaliści. Rach-ciach, ze sceny wyjeżdża scenografia Sodom, robiąc miejsce dla sprzętu amerykanów z Exodus. Exodus – ten wieczór dopiero się zaczyna, ktoś powie. Jest w tym sporo racji, bo duży procent zebranych w Centrum Koncertowym A2 we Wrocławiu przybyło właśnie dla nich. Oddech między występami był krótki. Za krótki. Na długość niecałej butelki wody mineralnej. Zgasły światła i po sali przebiegł szmer podniecenia. Atmosfera gęstniała, pod sceną kłębiło się coraz więcej maniaków thrash metalu. Leci intro, od nieubłaganego dzielą nas tylko minuty. Sekundy. W końcu są. Cali na czarno, jeśli nie liczyć motywów na koszulkach. Faceci w czerni. Zabójcy na zlecenie. Exodus. Zaczynają. Mocno, od razu rzucając się do grdyki. BONDED BY BLOOD! Chóralnie ryczy A2 w refrenie, a wokalista Steve „Zetro” Souza tylko dolewa oliwy do ognia. Na początku słabo słyszalny, ale nikomu to nie przeszkadza. Większość i tak zna teksty. Te utwory są jak elementarz. Grupa nie zwalnia tempa. Są doświadczeni, nie popełniają błędów, nie zostawiają dla publiki ani sekundy wytchnienia. Mają nas w garści. Kolejne kompozycje z fenomenalnego debiutu z 1985 roku – „Exodus” i „And Then There Were None”. Szaleństwo. Amok. Gdyby podpiąć w jakiś sposób możliwość poboru energii z mosh pitu, małe miasteczko miałoby prąd za darmo przez tydzień. Publika odpłaca się za zaangażowanie zespołu. Gitarzyści Lee Altus i zastępujący Gary Holta Kragen Lum cały czas w ruchu. W końcu przerwa. Chwila oddechu. Zetro komplementuje zebranych. Mówi szczerze, nie sądzę, że to wyrachowana kokieteria. Ten wieczór jest magiczny, w sali czuć, że obecny jest ktoś jeszcze. To duch Paula Baloffa (pierwszy wokalista Exodus, zmarły w 2002 roku). Lubił, gdy publiczność jest nakręcona i zdeterminowana. Myślę, że biłby brawo polskim maniacs, którzy wręcz fanatycznie reagowali na każdy riff, każdą zwrotkę wystrzeliwaną ze sceny. Po nowości „Body Harvest” właśnie zmarłemu koledze zadedykowany został „Impaler”. Tego, co działo się podczas tego i kolejnych utworów, trzeba było po prostu doświadczyć na własnej skórze. Trudno w to uwierzyć, ale Exodus się dopiero… rozkręcał! Można grać jeszcze szybciej? Pytanie! Jasne, że tak! Trochę rytmiki nie zaszkodzi, więc panowie serwują „Fabulous Disaster”. Ten refren niszczy obiekty. Nie było chyba nikogo, kto pod nosem nie nuciłby tego fragmentu. Basista Jack Gibson wraz z Tomem Huntingiem odpowiedzialni za morderczą sekcję rytmiczną byli jak rozpędzona lokomotywa bez maszynisty. Niskie tony hulały po hali aż miło, motorycznie dudniąc w uszach. Znów wokalista rzuca coś w kierunku publiki. Są wyraźnie zadowoleni, widać to i słychać. Kontakt z Exodus to jak włożenie ręki w imadło. Z rozkoszą zaciskamy je jeszcze mocniej i mocniej. Kość pęka, a my z uśmiechem zmieniamy kończynę… Następny utwór o był o rybie. Żadne szanty to jednak, a pieśń ku chwale krwiożerczej istoty pływającej w Amazonce – „Piranha”. Pomału koncert zmierzał do końca, ale to nie znaczy, że panowie zechcieli traktować nas trochę łagodniej. Najpierw zaprosili na szczególną lekcję, przed którą Zetro wykrzyczał pytanie, czy aby na pewno wszyscy są gotowi. Nie było chyba odważnego, by powiedzieć ‘nie’ i rozpoczął się „A Lesson in Violence”, a zaraz potem „Blacklist” pogruchotał te szczęki, które jakimś cudem jeszcze były na swoich miejscach. Mój organizm sygnalizuje, że na dziś wystarczy. Jeszcze chwila, jeszcze momencik – uspokajam się w duchu i uszom nie wierzę. Tłum w ekstazie, bo ze sceny rwie się „Motorbreath” z repertuaru Metalliki. Ależ niespodzianka. Chociaż nie dla mnie, ja wolałbym o jeden kawałek autorski więcej. Zresztą grupa Larsa Ulricha to chyba dziś słaby pomysł do kowerowania dla takiej firmy jak Exodus. No ale cóż, szanuję. Na szczęście był to tylko fragment, a rozkręcony do granic możliwości mosh pit mógł utrzymać tylko jeden kawałek – „Toxic Waltz”! Zbiorowy taniec, misterium, orgia. Jak zwał tak zwał, ale władzy nad publiką Souzie mógłby pogratulować sam Jim Morrison. Gdzieś wyczuwalny był ten pierwiastek szamanizmu. Amerykanie ani myślą o wyhamowaniu tej ludzkiej maszyny, którą sami wprawili w ruch. Na koniec już, na zmęczoną, choć nie pokazującą tego ludzką masę spadł ostateczny cios – uderzenie bestii czyli „Strike of the Beast”, podczas którego były aż dwie efektowne ściany śmierci, a krąg biegających w kółko fanów rozciągnął się do niebotycznych rozmiarów. Gdy gitary przestały miotać żyletki, sekcja odcięła dopływ paliwa rakietowego, Zetro ostatni raz komplementował oddanie tych, którzy poświęcili na ich koncert poniedziałkowy wieczór.

           

Zapaliły się światła. Ogłuszony tłum zaczął wytaczać się spod sceny. Na deski wyszli, jak gdyby nigdy nic, techniczni. Zaczęli zwijać kable, powoli były usuwane wzmacniacze. Sala pustoszała. No tak, jutro miał być wtorek. Wyszedłem na dwór i rześkie powietrze smagało moją twarz. 

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5361297
DzisiajDzisiaj742
WczorajWczoraj2656
Ten tydzieńTen tydzień742
Ten miesiącTen miesiąc10873
WszystkieWszystkie5361297
98.84.18.52