Riot V, Aquilla, Roadhog - Warszawa - 08.05.2024
RIOT V, Aquilla, Roadhog - Hydrozagadka, Warszawa - 08 maja 2024
8 maja budynek, w którym znajduje się klub Hydrozagadka, zatrząsnął się w posadach. Spowodował to przepotężny Riot V najwyższym kunsztem swojego heavy metalowego rzemiosła. I nie jest to tylko barwna przenośnia, czy czcze pochlebstwa. Doprawdy tego dnia, zebrani w tym miejscu, wybrańcy mogli odnieść wrażenie, że to nie ludzie, lecz demony, czy też może anieli zstąpili na deski tej sceny, żeby głosić wielkość i chwałę heavy metalu. A głos był to potężny, twórczy, ale też niszczący zarazem. I jeżeli porównywać by heavy metal do religii, co też często czynimy, to koncerty Judas Priest czy Iron Maiden można zestawić z nabożeństwem odprawianym przez samego papieża. Olbrzymie zgromadzenie, bardzo ważne dla wiary, ale przeciętny wierny na główny ołtarz może potrzeć tylko z daleka. Natomiast koncert Riot V w Hydrozagadce można porównać do mszy prowadzonej przez natchnionego charyzmatyka, skromnego kapłana, do którego małej kaplicy ściągają Ci którzy chcą poczuć i dotknąć sedna heavy metalowej wiary i osiągnąć oświecenie.
Jak już się zorientowaliście, po moim wstępie, to był doskonały i niezwykły koncert, pełen wspaniałej muzyki, ale też dramatycznych zwrotów akcji. Naprawdę można było wyczuć atmosferę święta, w końcu Riot V to spadkobiercy całego dziedzictwa wielkiego Riot. Nie ma żadnych innych Riot, inni byli członkowie nie zakładają żadnych konkurencyjnych zespołów, więc sprawa jest prosta. Riot V jest namaszczony do swej roli i żadne złośliwości o „najlepszym cover bandzie” tego nie zmienią. Poza tym Riot V ma jeszcze jeden, niepodważalny argument. Fenomenalnie grają.
Zanim jednak doszło do głównej celebracji, na scenie pojawili się dwaj gorliwi uczniowie heavy metalowej wiary z Polski. Na pierwszy ogień poszedł krakowski Roadhog. Zespół mający swoje grono, czasami nawet zagorzałych, miłośników, którzy mocno uaktywnili się podczas ich występu. Widziałem już ich parę razy ale do tej pory nie zdołali mnie do siebie przekonać. Z Roadhog jest wszystko ok, to old schoolowy heavy metal, czyli coś co w teorii powinno mi się podobać, ale… po prostu nie czuję ich muzyki. Czegoś mi tam brakuje – jakiegoś luzu, mniejszego spięcia.
Luzu, natomiast, nie brakowało kolejnemu otwierającemu zespołowi - Aquilla. Ten band też widziałem parę razy i akurat on bardzo mi odpowiada. Co prawdy po raz pierwszy widziałem ich z nowym wokalistą i gitarzystą, ale ta zmiana jakoś szczególnie nie wpłynęła na ich muzykę. Panowie zrobili co do nich należało, czyli odpowiednio rozgrali publiczność grając kawałki ze swojego debiutu „Mankind's Odyssey” oraz parę nowych rzeczy. Czyli coś się dzieje i pewnie niedługo światło dzienne ujrzy ich kolejny materiał. Po tym co słyszałem na koncercie, można się spodziewać, że będzie całkiem niezły.
Po występie supportów, tłum zaczął coraz bardziej gęstnieć i czuć było atmosferę wyczekiwania. Niecierpliwość dodatkowo nakręcały jakieś problemy techniczne. W przygotowaniach sprzętu aktywnie brał udział wokalista Todd Michael Hall, którego po zmianie wizerunku było trudno rozpoznać. Nie wygląda już tak jak na zdjęciach promocyjnych do „Mean Streets”. Ściął włosy, zapuścił zarost co o dziwo, bardzo go odmłodziło. Koleś ma 55 lat, a prezentuje się jak 30 latek w dobrej formie. Wygląda jak typowy Amerykanin z przedmieść prowadzący zdrowy, sportowy i higieniczny tryb życia. W każdym razie większość publiczności zdawała się go nie rozpoznawać. Po drobiazgowym sprawdzeniu sprzętu w końcu nadszedł czas na punkt wieczoru.
Riot V zaczęło od „Hail to the Warriors”, utworu otwierającego nowy album. I nie ma się co dziwić tej kolejności, bo ten kawałek idealnie nadaje się na początek – porywający i szalony power metal najczystszej wody. Rzuciłem się więc z tłum śpiewając refren i wznosząc pięść ku niebiosom. Dopiero po chwili sobie uświadomiłem, że mam tę przewagę nad resztą ludzi w Hydrozagadce, że jako dziennikarz, słyszałem całą płytę przedpremierowo, w tym m.in. ten kawałek. Czyli póki co publika jeszcze nie ruszyła do szaleńczej zabawy. Ale to wkrótce miało się zmienić, mimo że zespół trochę stracił impet po pierwszym uderzeniu, ponieważ Todd miał jakieś problemy z odsłuchem w którym słyszał za głośno perkusję. Aha, pomyślałem sobie, gwiazdor zaczyna psioczyć na nagłośnienie. Później to odszczekałem, bo to ile z siebie dał i to jak śpiewał przechodzi wszelkie pojęcie. W czasie próby naprawienia usterki z publicznością przywitał się Don Van Stavern, wznosząc toast w kierunku fanów oraz pijąc tequilę wprost z butelki. W sumie ich wielki przebój „Swords and Tequila” do czegoś zobowiązuję. W każdym razie butelka, oprócz gitary basowej, stała się jego głównym atrybutem scenicznym. Popijał ją sobie, jak inni popijają wodę lub piwko. Nie był też samolubem i od czasu do czasu częstował tych najbardziej zaangażowanym makiaków pod sceną. Kiedy Todd już pogodził się z tym, że odsłuch nie będzie idealny, Riot ruszył z kopyta.
Ponownie otwarcie koncertu zaczęło się od nieśmiertelnego „Fight or Fall”, co wywołało spodziewaną euforię publiki. Pod sceną zaczął się prawdziwy młyn, czemu trudno się dziwić skoro to heavy metalowy majstersztyk, przy którym człowiek i może machać głową, wznosić pięść i grać na niewidzialnej gitarze. Jak można było się spodziewać, kawałki z „Thundersteel” dominowały podczas tego koncertu. Potem poleciał jeden z nowszych hitów już piątego wcielenia zespołu - „Victory” z „Armor of Light”. Tłum gęstniał coraz bardziej, podkręcany tym, że ma zespół tak naprawdę na wyciągnięcie ręki. Tak samo rozkręcał się zespół, a Todd przejął już pełną kontrolę nad show jak rasowy frontman. Co prawda co jakiś czas musiał dzielić się uwagą publiczności z Don’em, ale nie ma w tym nic dziwnego, w końcu to lider i łącznik pomiędzy różnymi epokami Riot. W dodatku im bardziej ubywało tequili z butelki tym bardziej Don stawał się gadatliwy.
Przy następnym w kolejności „On Yor Knees” dotarło do mnie, że to jednak za mały klub na ten zespół. W finalnym fragmencie utwory Todd zaśpiewał tak wysoko i donośnie, że aż sprawiło mi to ból i o mało nie rozsadziło głośników. Potęga Riot po prostu nie mieściła się w Hydrozagadce.
Szaleństwo pod sceną sprawiło, że stało mi się na tyle gorąco i duszno, że musiałem ewakuować się na tyły i czegoś się napić. Już stojąc z tyłu zauważałem jakieś zamieszanie na scenie. Perkusista z twarzą bladą jak ściana zaczął coś mówić do ucha wokaliście. Pomyślałem, ze koleś wymiękł i odpada. Najmłodszy członek zespołu a temperatura i intensywność repertuaru go wykończyła. I rzeczywiście Todd, przeprosił publiczność i poprosił o chwilę przerwy i wyprowadził zemdlonego kolegę. W czasie reanimacji perkusisty, konferansjerkę przejął Don i wznosząc co jakiś czas toasty zabawiał publiczność rozmową. Widać było duże doświadczenie i opanowanie. Myślę, że trudno zachować zimną krew w takiej sytuacji. W końcu na włosku zawisł cały koncert. Czy dograją go do końca? Przecież pod sceną mają tłum rozochoconych maniaków. Perkusista jednak wrócił co trzeba przyznać, że było heroicznym wyczynem. Okazało się, że dwa dni później musiał zrezygnować z dalszej trasy i poddać się leczeniu, bo był po prostu obłożnie chory. Tym większy dla niego szacunek i podziękowania, że podniósł się z kolan i zagrał dalej dla polskiej publiczności.
Przerwa nie ostudziła głów ani publiczności ani zespołu. Leciały kolejne kawałki dając żywy dowód heavy metalu najczystszej wody. Były nowe kawałki jak „Feel the Fire” i „Bring the Hammer Down” oraz klasyki z lat 80.: „Road Racin'”, „Warrior”, „Johnny's Back”, „Restless Breed”. Zespół wchodził w coraz bardziej zażyły kontakt z publicznością, w między czasie dyskretnie sprowadzając jak perkusista długo wytrzyma. Zbawienne dla niego było spokojniejsze tempo w „Bloodstreets” i wolniejsze „Love Beyond the Grave”. Dzięki temu mógł zebrać siły na dla Riot’owe hiciory: ”Flight of the Warrior” i ”Swords and Tequila”. Był to ostatni kawałek z podstawowego setu. Było jednak widać, że zespół jest nakręcony i jeszcze chciał grać, ale perkusista dawał znać, że jeszcze jeden kawałek i umrze. Doczekaliśmy się jednak bisu, a jakże inaczej – ”Thundersteel”. Czyste szaleństwo.
Co prawda publiczność długo nie chciała puścić zespołu, żegnając ich burzliwą owacją, ale jakby w tym momencie się skończył koncert to nikt nie mógłby narzekać. Jednak moc tequili jest wielka. Po opróżnieniu całej butelki było widać, że Don nie chce jeszcze odpuszczać. Poszedł więc do reszty zespołu coś obgadać. Po jakimś czasie na scenie pojawił się Todd i powiedział, że jeszcze zagrają, ale wybrali kawałek, który nie zabije ich perkusisty. I tak cały koncert zamknął fenomenalnie wykonany ”Sign of the Crimson Storm”, w którym wokalista dał z siebie dosłownie wszystko co mógł. Przy finalnym wysokim tonie, znowu myślałem, że wysadzi nagłośnienie w klubie.
Występ dobiegł do końca, ale wydarzenie jeszcze trwała. Po koncercie jeszcze spotkałem się z zespołem na chwilę i zapytałem jak oceniają koncert. Byli pod wielkim wrażeniem i mówili to naprawdę szczerze. Widać było, że są nakręceni i dostali olbrzymi zastrzyk adrenaliny. Oczywiście poza biednym perkusistą, który o mało nie zszedł. Po szybkim oporządzeniu się, zespół zszedł jeszcze do fanów na stoisko z merchem, gdzie długo rozmawiali, podpisywali płyty i pozowali do zdjęć. Wielki zespół z wielkim szacunkiem do fanów i z wielkim wokalistą, który obecnie jest dla mnie w ścisłej czołówce. Don z Toddem byli jeszcze pod wielkim wrażeniem faktem, jak wiele pięknych i młodych kobiet było na koncercie. Don oznajmił, że chce ożenić się z Polką, więc można przypuszczać, że po tak dobrych doświadczeniach, wkrótce Panowie do nas wrócą. Czego Wam i sobie gorąco życzę.
Grzegorz „Greg” Putkiewicz