Summer Dying Loud XV - Aleksandrów Łódzki - 5-7.09.2024
Summer Dying Loud XV - Aleksandrów Łódzki - 5-7 września 2024
Spośród wszelkich rozmaitych wad, właściwych dla wielu festiwali, temu można obecnie zarzucić jedynie fakt, że nie da się obejrzeć i wysłuchać w całości wszystkich kapel, które się prezentują na dwóch (na szczęście) scenach. Również i ja poległem sromotnie na tym polu, ale o tym później. XV jubileuszowa edycja Summer Dying Loud miała miejsce tradycyjnie w pierwszy weekend września w tym samym miejscu – na terenie MOSiR-u w Aleksandrowie Łódzkim. Pogoda, jak na zamówienie, wszyscy goście (z jednym wyjątkiem) dojechali, występy rozpoczynane punktualnie, gawiedź dopisała i wreszcie w Krypcie była klima!
Pierwszy dzień punktualnie o 13.00 zaczęło Swayzee – rodzima kapela o wielotonowym ładunku energii bardzo specyficznym emploi. Kto widział ich klawiszowca na scenie, wie o czym piszę. Muzyka bardzo oryginalna i na szczęście nie próbowałem zakwalifikować ich w swoich zardzewiałych szufladkach. Zaraz po nich trójmiejski Death Crusade z półgodzinną dawką solidnego grind’u w gęstym death-metalowym sosie. Dobrze przyswojona lekcja od Napalm Death i Agathocles, chociaż przyznam, że maniera samego growlowania bez wyraźnej artykulacji tekstu utworu jest dla mnie już trochę passe. Ale już leci kolejna dawka łomotu od Untervoid – tu nie ma „zmiłuj”, bowiem jest to projekt muzyków z Lost Soul i Kriegsmachine. Miejmy nadzieję, że od festiwalu już nie poboczny. Na półkach już płyta „Parasite”, więc liczę, że to dopiero początek. Zaraz po nich pognałem do Krypty, by zobaczyć występ Hermopolis – to miło, że na SDL zawsze można usłyszeć sporą dawkę stoner’a. Ale nie dane było mi zobaczyć ich poczynań do końca, bo już wracałem na dużą scenę – tam przecież kanadyjski Smoulder. Coraz więcej młodzieży hołduje staremu dobremu oldschool’owemu heavy metalowi. Chociaż, co to za młodzież? Muzycy z Toronto mają na koncie już przecież dwa albumy i EP-kę. Mieli w sobie dużo luzu a ich wokalistka – po prostu miód i malina!
I znowu do Krypty a tam bardzo oryginalny zespół Kryształ ze Stolycy z bardzo klimatycznymi animacjami w tle. Muzyka momentami nostalgiczna i daleka od metalowego charakteru – ale to dobrze. Nie zdołałem nacieszyć się nimi, bo już trzeba było zasuwać na dużą scenę, ale nie omieszkam zawitać na ich samodzielny występ, bo jestem pewien, że staną się mocnym punktem koncertowym na naszej mapie koncertowej. A na dużej scenie wreszcie trochę piekła – francuski Necrowretch. Kraj ten nie rozpieszcza nas bogactwem kapel, zwłaszcza black-metalowych. Poza zjawiskowym Peste Noir, do mainstreamu nie przebija się wiele. Tym bardziej z dużą ciekawością przysłuchiwałem się temu prawie godzinnemu występowi – miałem tu melodię i ogień w soczystym old-school’owym sosie. Nie było niepotrzebnych makijaży i innych zbędnych atrybutów – muzyka broniła się sama. Zresztą Necrowretch to starzy wyjadacze – spreparowali już pięć płyt, kilka EP-ek i solidnych kompilacji. Powinni zdecydowanie wystąpić później w nocnych okolicznościach przyrody.
A propos starych wyjadaczy, to ja jednak przyjechałem na ten jeden, jedyny w swoim rodzaju zespół – Messiah. I bardzo żałuję, że ich występ zaczął się o tak wczesnej porze – jeszcze przed zmrokiem i trwał zdecydowanie zbyt krótko – po tak długiej niebytności w naszym kraju tylko godzinę. Mam nadzieję, że Szwajcarzy szybko to nadrobią, bo trasa ich ostatniej płyty „Christus Hypercubus” nadal trwa i liczę, że jeszcze pojawią się u nas z pełnym koncertem, jako headliner. Po ich występie jestem spełniony – były wszystkie klasyki: „Space Invaders”, „Mesiah”, „Enjoy Yourself” a na bis „The Dentist” w pięknej, prawie dziesięciominutowej wersji. Wszystko to przeplatane aktualniejszym materiałem z płyt wydanych pod egidą High Roller Records. Nieodżałowany Andy Kaina znalazł godnego następcę – Marcus Seebach, znany wcześniej z uznanego w branży Masquerade, doskonale sprawdził się w najnowszym materiale, jak i starych utworach, wywrzeszczanych przecież przed niespełna 40 laty przez Tschossi’ego. Kto wtedy przewidywał, że te wokale po latach staną się wyznacznikiem stylu dla pokoleń thrash-, death- a nawet i black-metalowych krzykaczy...
Szczęśliwie udało mi się po Mesjaszu obejrzeć prawie w całości kolejny występ w Krypcie – prawdziwe objawienie tego Festiwalu: zespół Thaw. Ich comeback po przerwie zaowocuje, mam nadzieję, serią regularnych koncertów. To co zasługuje na uwagę zawsze w Krypcie, to fenomenalne brzmienie wgniatające w podłogę, tutaj jeszcze połączone wyśmienicie z ambientowymi wstawkami – miło było i tym razem miażdżyć uszy dźwiękami śląskiego kwartetu. A po wyjściu z Krypty zapadł zmrok i na dużej scenie można było zaprezentować pełną nocną oprawę – a tam rewelacja z Półwyspu Apenińskiego – doomowo-stonerowa legenda: Ufomammut. Widziałem niewiele wcześniej ich występ w jednym z warszawskich klubów i czułem duży niedosyt – teraz mogłem nasycić się w pełni masywnym brzmieniem i wspaniałymi psychedelicznymi animacjami włoskiego tria, które promowało już jedenasty album (ale ten czas zapierdziela!).
Niewiele kapel zahaczających o metal progresywny ostatnio witało w naszym kraju, tym bardziej żałowałem, że nie mogłem posłuchać francuskiego Djinn. Nałożyły się bowiem na ten koncert inne moje obowiązki – mianowicie krótki ale treściwy wywiad, który miałem przyjemność przeprowadzić z prawie całym składem Messiah. Znajdziecie go również na stronie internetowej Heavy Metal Pages a może wkrótce i w wersji papierczanej. Był to też powód mojego lekkiego spóźnienia na prawdziwe piekło, jakie na dużej scenie zaserwował Anaal Nathrakh. Godzinna muzyczna podróż aż przez 11 albumów w bardzo intensywnym tempie. Chociaż na żywo znika trochę industrialny charakter ich muzyki, jaki sugeruje na swoich stronach Metal Archives.
A w Krypcie prawdziwe zniszczenie! Antichrist Siege Machine – bluźnierczy black/death. Maszyna oblężnicza najwyższej jakości! Tylko dwóch ludzi zrobiło niezłe spustoszenie – bębny ustawione bokiem, więc Scott Bartley i Ryan Zell patrzyli sobie głęboko w oczy. I dzięki dłuższej przerwie technicznej mogłem z prawdziwie sadystyczną lubością obejrzeć ich występ do końca. Uszy mi spuchły, ale trzeba było je rozmasować, bo zaraz legendarny Mayhem. Mam dylemat z tym zespołem – za każdym razem, gdy ich widziałem na rozmaitych imprezach, czy to w Polsce, czy za granicą (Brutal Assault Fest), brzmieli nie najlepiej, albo za głośno, albo za cicho i mało selektywnie. Ich oprawa sceniczna była trochę archaiczna i przyciężka. Teraz miałem wreszcie optimum – czyste, selektywne brzmienie, nawet momentami zbyt ciche. No i zupełnie nowa odsłona wizualna Norwegów – jak to przetrawię sobie na spokojnie, to Wam napiszę, czy lepsza, czy gorsza. Zespół przygotował spektakl godny jubileuszu – na 40-lecie mieliśmy w przerwach między utworami filmy, fragmenty wywiadów, na ruchomych obrazkach Dead, Euronymous, stare filmy z taśm VHS. Muzycy nie szarżowali makijażami, łańcuchami, kolcami a Attila miał kolekcję całkiem oryginalnych i niebanalnych wdzianek. Jednak podobnie jak i ja wszyscy czekali, aż wysypie się worek z kawałkami z ery „Deathcrush” i „De Misteriis Dom Sathanas”. W drugiej części koncertu otworzył się i zrobiło się miło – wreszcie na scenie zagrało The True Mayhem…
Majonez schowany do lodówki a tu w Krypcie szykuje się kolejna rzeźnia! Ascended Dead przybył do nas zza Wielkiej Sadzawki i warto było czekać do 1.00 w nocy – nawałnica perfekcyjnie nagłośnionego death-jazgotu bosko masakrowała moje uszy. Latynoska karnacja muzyków sugerowała najlepsze wzorce pobratymców – Araya, Sandoval, Pintado, Lombardo… Czegóż trzeba więcej? Do tego pieszczony, ćwieki, odwrócone krzyże i burbon od Jacka Danielsa obalany z gwinta przez Jona Reidera (kto by pomyślał, że to wnuk słynnego niegdyś jazzowego saksofonisty). Z tego też powodu i później pory, nie dałem rady obejrzeć Wolvennest i moja wielka strata, bo ci, co byli, wychwalali pod niebiosa… Dali podobno mistyczny występ, w sam raz na nocną porę.
Drugi dzień otwierał Muut czyli, jak to opisano w festiwalowym folderze – punkujący black/rock’n’roll. Ciekawa bądź co bądź mieszanka… Będę się musiał z nimi jeszcze nieco osłuchać. Zaraz po nich na dużej scenie warszawski Sphere z dawką solidnego death-metalu. Aż dziw bierze, że kapela z czterema albumami na koncie znalazła miejsce o tak wczesnej porze dziennego linera. Szczerze mówiąc chętnie bym ich posłuchał raczej w Krypcie, bo tam potrafili zrobić naprawdę potężne brzmienie kapelom śmierć-metalu. Francuska Cavalerie to jedna z bardziej oryginalnych gatunkowo propozycji festiwalu. Kraj kojarzony z grupami Agressor, Massacra, Loudblast zasługuje na bogatą reprezentację, chociaż to, co zaprezentowali Kawalerzy odbiegało od standardów main-stream’u. Estetyka wokalna może odrzucać, ale riffy w stylu Celtic Frost przekonują. Trochę to wszystko kuleje, gdy przyspieszają, ale nic to… Liczy się zaangażowanie i wpierdol!
A skoro 15.30, to pora śmigać do Krtypty – tam jedno z oryginalniejszych zjawisk na naszej rodzimej scenie – Zespół Sztylety. Nie wiem, czy bardziej zachwycać się wizualnym aspektem ich image’u czy awangardową muzyką, na pewno wychodzącą poza ramy wszelkiego metalu. Chętnie zobaczyłbym ich pełen dłuższy występ, kiedy już obrosną w piórka – gdy ich zobaczycie gdzieś na plakatach u boku krajowych gwiazd, walcie, jak w dym, bo jest szansa że przyćmią headliner’a. A po powrocie na dużą scenę Barren Womb – duet, którego nie znajdziecie na stronach Encyclopaedia Metallum, bowiem podobnie, jak poprzednicy tego akapitu, wymykają się wszelkim próbom zaszufladkowania do metalowych podgatunków. Szkoda, że ich studyjnych produkcji nie da się z taką potęgą brzmienia oddać na scenie. Czy ktoś pamięta, że przed pandemią grali w małym warszawskim pubie Kola? A na zakładkę z nimi w Krypcie niemiecki Rumours, którego muzyczna propozycja chyba najmniej przypadła mi do gustu tego dnia, tym bardziej, że już przebierałem nogami, by zasuwać na dużą scenę skonfrontować swoje oczekiwania z jedną z największych legend amerykańskiego death-metalu. I nie byle jakiego amerykańskiego, bo południowo-amerykańskiego.
Kolumbijska Masacre spośród wielu Masakr jest jedną z najbardziej uznanych. Śliniłem się na ich występ od początku festiwalu, kazali długo na siebie czekać i wreszcie są! Tylko 45 minut na scenie, ale dali taki wykon, że wszystkim kapcie spadły! Nie zabrakło oczywiście kultowych pozycji z albumu „Requiem” dla kultowej wytwórni Osmose. Panowie po występie wtopili się w tłum, więc ci i owi mogli sobie zrobić z nimi pamiątkowe zdjęcie. Zapraszamy ponownie – tym razem już na obowiązkowo dłuższy koncert. A dla ochłonięcia po tych mocnych wrażeniach w Krypcie w sam raz spokojniejsza muzyka – Healthyliving z Edynburga pokazał, że Szkoci mają prawdziwie wrażliwe muzyczne dusze i potrafią zabrać w ciekawe rejony stylistyczne. Trio zabrzmiało naprawdę potężnie i wprowadziło Kryptowiczów w niezły trans – w dużej części za sprawą drobniutkiej wokalistki o intrygującym głosie. Ta bujana wprawka przydała się przed kolejnym wykonawcą na tej scenie, ale o tym później.
Tymczasem wracamy na dużą scenę, gdzie w zastępstwie Satan’s Call wystąpił warszawski Weedpecker z genialną dawką stoner’a i sludge’u. Choć przyznam, że tak klimatyczna muza bardziej pasowałaby do nocnego entourage’u. Szkoda, że tej wolnej godziny nie wykorzystano np. na przesuniecie szwedzkiego The Crown, który zapewne miałby szanse większej ilości zebranych maniaków rozłupać czaszki swoim łojeniem, niż o 1.00 w nocy. A o tej z kolei później porze Weedpecker na pewno nie straciłby wielu widzów – bo to przecież muzyka idealna przed snem. Ale trudno… Warszawiakom z kolei nie dane było rozwinąć skrzydeł, bo dostali jedynie trzy kwadranse. Dobrze, że mam blisko na ich ewentualny koncert w Stolycy, bowiem panowie grali przecudnie! Chwała dla organizatorów, że na każdej edycji Summer Dying Loud zawsze znajdzie się chwila dla Sabbatowskich klimatów.
Czy wyobrażacie sobie country połączone z blackiem w gotyckim sosie? Coś takiego chyba proponował już, jak zawsze niepoprawny, David Vincent. Z jakim skutkiem, nie mi oceniać – są entuzjaści i sceptycy. Natomiast nikt ze zgromadzonych w Krypcie nie miał wątpliwości, że prawdziwym mistrzem w tego rodzaju aliaży jest King Dude, czyli TJ Cowgill. Sala była napakowana do granic możliwości, ledwo wyrabiała klimatyzacja, ale nikt tego nie zauważył, każdy pogrążył się w nastrojowym błogostanie. Mistrz ceremonii Thomas Jefferson C. ubrany w czarną koszulę z klasyczną gitarą, śpiewający nostalgiczne ballady i tłum spijający słowa z jego ust – czy ktoś lata temu mógł przypuszczać, że tak będzie na metalowym festiwalu…? Bajka! Rytm nadawał na elektronicznych padach jego towarzysz – po koncercie zdradził mi, że przyjadą do Polski w przyszłym roku, ale już w większym składzie. To jeden z niewielu koncertów, który obejrzałem w Krypcie w całości nie spiesząc się na dużą scenę – a nie miałem tego w planach.
Z występem starych wyjadaczy z Borknagar nie wiązałem większych oczekiwań i dupa! Gdybym kiedyś cokolwiek złego o nich napisał, musiałbym teraz to niechybnie odszczekać. Ich godzinny koncert był dla mnie jedną z większych niespodzianek tego festiwalu. Wspaniały melodyjny black-death z elementami wikingowego folku i dyskretnego progresu. Wszystko to perfekcyjnie zagrane, co w przypadku wielu kapel z Norwegii nie jest oczywistością. Legenda jak najbardziej zasłużona! Bliskie klimaty zaraz potem z Krypcie, bo tam również Norweski Koldbrann, który dał energetyczny występ. Znowu trochę szkoda grupy z dorobkiem 4 płyt na małą scenę. Solidny black według najlepszych wzorców nakreślonych przez Marduk i Gorgoroth, ale z wyraźnym piętnem oryginalności.
Czy do występu na festiwalu o wyraźnie metalowej proweniencji pasują określenia „zjawisko piękny” lub „bajecznie klimatyczny”? Jeżeli wraca tutaj Riverside, to jak najbardziej! Widziałem ich na żywo wiele razy, znam wszystkie płyty i wielbię ich bezwarunkowo. Zresztą z Piotrem ‘Mitlofem’ Kozieradzkim znamy się jeszcze z czasów Hate – nie mógłbym zatem odpuścić sobie tego wieczoru. Mariusz Duda to charyzma, magnetyzm i niespotykana muzyczna inteligencja – człowiek-orkiestra ogarniający wiele projektów i ciągle żądny przekraczania kolejnych stylistycznych granic. Maciej Meller tak świetnie wpasował się do zespołu, jakby grał w Riverside od zawsze. Moim sromnym zdaniem, to on nadaje aktualnie najbardziej metalowego pazura ich muzyce. Michał Łapaj to wirtuoz w swoim fachu – dzięki niemu ta muzyka (zwłaszcza koncertowo) jest tak gęsta i kompletna aranżacyjnie. A z tyłu ostoja i siła nie tylko spokoju – drummaster Piotr Kozieradzki. Bałem się, że ten koncert okaże się za krótki, bo to godzinka z małym garbem, ale czuję się spełniony. A to jeszcze nie koniec wieczoru, bo w blokach startowych kolejne gwiazdy, dla których tutaj przyjechałem.
A tymczasem borem, lasem w Krypcie zjawiskowa Lili Refrain – artystka, której niewątpliwie należy się więcej czasu niż 40 minut. Wspaniałe klimaty w stylu Dead Can Dance w transowo-gotyckim sosie. Włoska wiedźma waliła w bębny, odprawiała rytualne tańce, biła pokłony przed afrykańskimi tam-tamami, całkiem sprawnie operowała muzycznym elektronicznym instrumentarium, nie omieszkała też kilka razy założyć gitary na swe drobne barki. Ominęła mnie frajda obejrzenia jej występu podczas festiwalu w Stoczni Gdańskiej, nie mogłem nacieszyć się jej misterium do końca również i teraz, bo już musiałem pędzić na mój koncert dnia.
Oblizałem się smakiem podczas edycji Mystic Festival i Godflesh nie przyjechał – moje rozczarowanie nie miało końca. Na szczęście sezon festiwalowy w Polsce coraz bardziej się wydłuża i organizatorzy Summer Dying Loud zadbali, by nadrobić te karygodne zaniedbanie. A okazja być może ostatnia, bo industrialni bogowie co prawda wrócili na metalowe sceny ale nie wiadomo, czy na dobre… Kiedy muzycy tak eksploatujących emocjonalnie gatunków mają na karku zbliżający się szósty krzyżyk, śpieszmy się kochać ich koncerty. Justin Broadrick i G.C. Green w zupełności zaspokoili mój apetyt – wspaniałe, wgniatające jelita w kręgosłup, potężne brzmienie, apokaliptyczne, orwellowskie animacje w tle i set utworów, o jakim marzyłem. Cały przekrój twórczości, ale z akcentem na pierwszy, najważniejszy dla gatunku okres działalności duetu z Birningham. Ponad godzina transowego bujania to stanowczo za mało…
Chyba największą wadą w grafiku tegorocznego festiwalu było wstawienie tak wspaniałych killerów na sam koniec dnia – The Crown przywitało przed 1.00 w nocy co prawda sporo oddanych fanów ale wcześniej zespół ten na pewno zmiótłby wszystko pod sceną. Szwedzi w doskonałej formie – nigdy wcześniej ich nie widziałem na żywo i byłem przygotowany na profesjonalną dawkę melodyjnego death-metalu, ale panowie rozpierdolili mnie dokumentnie – powybierali ze swego repertuaru wszystkie najostrzejsze i najszybsze numery z blastami i nie brali jeńców równo przez godzinę! Wszystko oczywiście nagłośnione ze szwedzką precyzją. Kocham ich! Mam wszystkie płyty i chyba znowu je odkurzę…
Trzeci dzień był dniem zmartwychwstania niezmordowanego Remo, który tak zapamiętale zapowiadał wszystkie kapele poprzedniego dnia, że po koncercie Godflesh kompletnie zaniemówił. Nie wiem, co brał przez noc, ale monstrualna chrypa prawie ustąpiła i mogliśmy znowu cieszyć się jego konferansjerką. A początek dnia z przytupem – fenomenalny występ kapeli Mary (nie mylić z tą krwawą). Na szczęście coraz więcej kapel nie wstydzi się polskich tekstów, bo przy growlingu nawet z najlepszą dykcją trudno coś zrozumieć po angielsku. Pogańsko-cmentarna tematyka bardzo ciekawa a po koncercie można było od razu na stoisku z merchem nabyć najnowsze wydawnictwa mazowieckiego zespołu.
Sprawna techniczna przerwa i po nich na scenie Asteriae. Zespół, który trudno by mi było zakwalifikować stylistycznie, ale w sumie po co? Muzyka ma się bronić sama. Byli motywującą rozgrzewką przed kapelą, na którą ostrzyłem sobie zęby – trochę hard-core’a, brudu black-metalowego i sporo energii tylko jeszcze niewielu widzów obudziło się po wczorajszych baletach. Pojawili się za to w samą porę, też zapewne ostrząc sobie zęby jak i ja z powodu powrotu na rodzimą scenę elbląskiego Immemorial. Mógł to być najbardziej spektakularny festiwalowy comeback w tym roku, ale technika pokonała sztukę – perkusista miał nagłośnione stopy na triggerach i co i rusz taktowce wysiadały na przodach. Biedna Marta w czasie przedłużającej się przerwy technicznej zabawiała publikę, jak mogła, ale stanęło na tym, że zespół nie zagrał całego zaplanowanego setu. Brzmienie też szwankowało po, wydawałoby się, efektywnej pauzie technicznej. Szkoda, bo power w kapeli nadal jest, wokalistka w doskonałej formie, charyzma pełną gębą. Marta bardzo cieszyła się występem na żywo i mimo trudności technicznych uśmiech nie schodził jej z ust. Duża w tym zasługa fanów, którzy ostro dopingowali występ Immemorial. Nowy album „Rebirth” miał też reprezentację w repertuarze. Czekam na koncert w szczęśliwszych okolicznościach.
Z powodów technicznych, ale już po mojej stronie także ominął mnie szerokim kołem koncert Aleph w Krypcie. Ale zespół z Sopotu i młody, więc zapewne będzie mi dane obejrzeć ich jeszcze nie raz… Całkowitą nowością był dla mnie prezentujący się na dużej scenie kolejny rodzimy band Sunnata. Było ciężko, wolno, kiedy trzeba z grunge’owym feelingiem. To już dekada na scenie i zespół ewoluował stylistycznie. O dziwo, nie dali się skusić żadnej dużej wytwórni i wciąż płyty wydają własnym sumptem. Co starsi fani zapewne pamiętają ich pod nazwą Satellite Beaver (nazwa w sam raz na stonerowy klimat), który funkcjonował z pięć lat. Podobne tempa, ale odmienny klimat w Krypcie – Pure Bedlam to kolejny projekt Wojtka Kałuży i jego przyjaciół. W ubiegłym roku widziałem w tym samym miejscu fenomenalny występ Lasu Trumien. Tym razem jeszcze ciężej, niżej, dołująco. Teksty też nie od macochy. Zajebiście pięknie po prostu! Zastanawiam się, ile trwa doba u Wojtka i skąd znajduje on czas poza orką zawodową na muzykowanie w tylu zespołach…
Nie zabrakło także na Summer Dying Loud solidnego hardcore’a i to w wykonaniu prawdziwej legendy. Mają Nowojorczycy swój Biohazard, Cro-Mags czy inny Sick Of It All, ale możemy i my pochwalić się wspaniałymi wzorcami – Schizma jest właśnie takim zespołem, który niezłomnie i wbrew przeciwnościom losu rozpycha się od prawie czterech dekad na polskiej scenie wszystkiego, co ekstremalne. Respekt i charyzma oraz całkowite oddanie fanów – wszystkie refreny były skandowane pod sceną przez zgromadzonych w ogromnej liczbie widzów. A warto zaznaczyć, że nie były to byle socjalne frazesy – wiele tekstów śpiewanych przez Pestkę wyszło spod pióra zaangażowanego anarchistycznie poety Marcina Kornaka. Bydgoski kwintet właśnie przypomniał o sobie albumem „Upadek” wydanej nakładem prężnej wytwórni o sympatycznej nazwie Piranha Records. Ufajmy, że nie będą to kolejne piranie na drodze ich kariery…
A w Krypcie Marion Leclercq pokazała nam swoje oblicze ukryte pod pseudonimem Mütterlein. Chociaż trafnie zauważono w festiwalowym folderze – występ ten bardziej pasowałby do klimatu Roadburn. Francuzka po rozwodzie z Overmars rzucała się w rozmaite projekty w rodzaju Abronzius, Agathe Max, czy Slashers, by wreszcie dziesięć lat temu znaleźć swoje artystyczne ego. Ostatnio możemy ją także podziwiać w awangardowym (jakże by inaczej) Eitrin. Ekscentryczna artystka zaprezentowała bardzo urozmaiconą mieszankę stylistyczną. Sala napchana do granic możliwości – kilka minut przeciskałem się do sceny i chętnie zostałbym do końca, gdyby nie trzeba było znowu gnać pod dużą scenę.
Niemiecki Chapel Of Disease zaczynał od death-metalu, ale znudziła ich ta formuła i poszli w bardziej progresywne klimaty. Dyskretny growling Laurenta Teubla jeszcze było słychać, ale muzyka jest już bardzo melodyjna dużo w niej powietrza i old school’owego feelingu. Przez ponad 15 lat zespół wydał ledwie cztery płyty – ostatni album w tym roku. To niezbyt duże tempo, ale nie ilość się liczy – najnowszego dzieła z tego roku nie słyszałem, ale ktoś mi powiedział, że długie epickie kawałki też tam są i kapela konsekwentnie idzie drogą swojego przedpandemijnego albumu. Opieka Ván Records dobrze im służy.
Na kolejny koncert nie sposób było wejść – Blaze Of Perdition promował swój najnowszy album i Krypta była nabrzmiała niczym baranie jaja przed ejakulacją. Spociłem się przepychając się pod same drzwi i odpuściłem. Godna uznania jest konsekwencja, z jaką Sonneillon ciągnie równolegle kolejne projekty (Ulcer, Oremus, Manbryne). Blaze dopiero co wydało materiał „Upharsin” i właśnie będzie ogrywać go w kolejnych miastach na jesieni – może tam się wcisnę… Ale dzięki temu, że odpuściłem, co niechybnie i tak nadrobię, to spotkała mnie prawdziwa niespodzianka – koncert Primordial, przed którym nie miałem wielkich oczekiwań. Zespół dotąd znany mi jedynie z nazwy zaprezentował prawdziwy show i wspaniałą muzykę będącą mieszanką celtyckiego folku z łagodniejszą odmianą black-metalu. W końcu pochodzenie zobowiązuje a Irlandia jest kolebką folku. Trzy dekady na scenie, dziesięć płyt, kilka koncertówek i EP-ek, stabilny kontrakt od 20 lat z Metal Blade Records dają widoczny efekt. Primordial jest świetną maszyną koncertową, potrafi zaprezentować wybór bardzo przebojowych (w metalowym oczywiście sensie) utworów, A.A. Nemtheanga doskonale nawiązuje kontakt z publicznością i zespół ma wspaniałą oprawę wizualną. Gęba sama mi się śmiała!
Tak się zapatrzyłem, że na śmierć zapomniałem o koncercie Convulse w Krypcie, ale sytuacja się powtórzyła, bo i tak bym nie wszedł. Głupia cipa ze mnie, bo z filmików publikowanych w necie widziałem i słyszałem, że brzmienie było masakrujące a i repertuar przedni. Zespół ze swojsko brzmiącej miejscowości Nokia zaprezentował (wg dobrze poinformowanych źródeł) większość materiału ze swojego kultowego debiutu „World Without God”. Muszą wrócić do Polski! Muszą! A ja muszę na koncert dnia – punkowych thrasherów Overkill, których widziałem za każdym razem, gdy byli u nas, począwszy od pamiętnego występu na Metalmanii ’87, który zrył mi beret dokumentnie. Nie będę Wam więcej pisał, bo słów nie znajdę – jedyną wadą tego występu był zauważalny brak Wielkiego Kierownika D.D. Verniego, który przesyłał całusy, bo kurował się w NjuJorku. Zespół zagrał po kawałku z każdej (prawie) płyty i chociaż z żelaznego repertuaru z wiadomych względów zabrakło „Powersurge”, to basista z …Kreatora godnie zastępował Verni’ego. Niezmordowany Blitz kilkukrotnie wrzeszczał „Don’t be a pussy!” do tych z publiki, co słabo darli mordy, a na koniec było nieśmiertelne „Fuck You!”.
Ledwo ochłonąłem a tu już trzeba było pędzić do Krypty na kolejną rewelację festiwalu – Aluk Todolo. To moim skromnym zdaniem najciekawszy zespół ostatnich lat obok Oranzi Pazuzu, Mysticum czy naszej rodzimej Furii. To nie black – to już zupełnie inny wymiar, transcendence! Francuska magma jazzu, kraut-rocka, awangardy i dołującego groove’u. Doskonały kameralny koncert jedynie z zawieszoną ogromną żarówką przed muzykami, która jarzyła się mocniej wraz z głośniejszymi i intensywniejszymi dźwiękami na scenie. Wspaniały zabieg! Minimalistyczny, ale dający niesamowity klimat. Podobnie jak, muzyka, której (jak to muzyki) nie da się opisać słowami. Atmosfera duszna nie tylko z powodu tłumu w Sali. Trochę szkoda tylko, że ich występ nachodził na koncert, który chciałem również obejrzeć od początku.
Ostatni (przynajmniej dla mnie) mocny akcent festiwalu na dużej scenie – Moonspell. Zespół, który bardzo lubię, mam większość płyt – przynajmniej tych pierwszych, bo uważam, że ostatnio trochę zjadają własny ogon i są zbyt gotyccy a za mało metalowi. Ale Portugalczycy wytoczyli największe działa i mieliśmy wszystkie największe hity z ich repertuaru. A im bardziej cofali się w czasie, tym publiczność bardziej szalała. Widziałem ich ostatnio w Stoczni Gdańskiej, gdzie dali równie wspaniały koncert w sali B90, bardziej kameralny i ciszej nagłośniony, ale za to niesamowicie klimatyczny. Tutaj było zupełnie inaczej – duża scena, pełne nagłośnienie, interesujące animacje, przeplatające się z teledyskami aktualnie granych utworów. Ten zespół bardzo dojrzał i wyłamuje się z nieco sztywnych ram metalu – ale lepiej żeby z nich całkowicie nie wyszedł .
Rozczarował mnie natomiast nieco szumnie rekomendowany koncert Old Tower w Krypcie. Spodziewałem się prawdziwej awangardy i fajerwerków natomiast otrzymałem statyczny i momentami nawet nudnawy występ w stylu Mortiis. Ładne były filmy puszczane w tle, na które co i rusz zerkał Mistrz Ceremonii, by w odpowiednim momencie włączyć kolejną tonację mrocznego podkładu. Może i fajnie się tego słucha w ciemnym pokoju przed zaśnięciem, ale trzy kwadranse na żywo, to stanowczo nie na moją cierpliwość…
Ominęła mnie niestety jedna z największych atrakcji na koniec festiwalu – występ warszawskiego Obscure Sphinx już po 1.00 w nocy. Inne zobowiązania zmusiły mnie do przedwczesnej ewakuacji. A szkoda – wszyscy mówili, że koncert był zajefajny, w sam raz na nocną porę, soczysty dźwiękowo, mocny akcent na finał imprezy. Trudno… Może kolejnym razem zaliczę wszystkie atrakcje Summer Dying Loud.
Wasz Pit
P.S. Serdeczne podziękowania dla Tomka Barszcza, Moniki Wawrzyniak, Remo Mielczarka oraz całej ekipy Summer Dying Loud.