Varsovia Metal Fest - Warszawa - 11.01.2025
Varsovia Metal Fest - Grzegorz Kupczyk, Destroyers, Aquilla, Iron Head, Killuminati - Warszawa - 11 stycznia 2025
Varsovia Metal Fest to nowa impreza na metalowej mapie Warszawy, która ma stać się wydarzeniem cyklicznym. Wydaje się, że pierwsza edycja osiągnęła sukces frekwencyjny, co pozwala organizatorom patrzeć optymistycznie w przyszłość. Muszę jednak przyznać, że całe to wydarzenie zaskakiwało mnie na każdym kroku, dając dużo tematów do przemyśleń. Poniższy tekst więc nie będzie typową relacją, a raczej felietonem poruszającym moje różne spostrzeżenia.
Meet&Greet czy Meet&Greed?
To, co na pewno przyciągnęło mnie na ten koncert, to zespół Destroyers. Byłem bardzo ciekawy, jak wypadną na żywo. Dodatkowo grała Aquilla, która nigdy nie zawodzi i jest gwarancją dobrej zabawy. Gwiazda wieczoru, Grzegorz Kupczyk, nie elektryzowała mnie, bo osobiście nie jestem jego wielkim fanem. Iron Head trochę kojarzyłem, ale na podstawie tego, co słyszałem, nie byłem w stanie stwierdzić, czy to coś dobrego, czy też nie. Pomyślałem, że będzie okazja, żeby sprawdzić.
Pierwsze, co zaskoczyło mnie przy kupnie biletów, to bilety VIP. Ok, spoko, trochę dziwne przy tak małym miejscu jak Voodoo, ale organizatorzy różnie próbują optymalizować sprzedaż biletów. Spojrzałem, co wchodzi w zakres tego biletu. Kolekcjonerska koszulka i bilet – to rozumiem, ma to sens. Ale to, co mnie zaskoczyło, to dostęp do strefy Meet&Greet, gdzie będzie można się spotkać z muzykami, przybić sobie piątkę i zrobić zdjęcie. Przy tym już żachnąłem się śmiechem. Trudno mi było sobie wyobrazić tę strefę w tak małym miejscu jak Voodoo. Uwielbiam ten klub, uważam, że jest idealny na koncerty, ale jest na tyle mały, że nawet nie chcąc, mogę wpaść na jakiegoś muzyka. Czy powinienem wtedy milczeć i odwrócić wzrok? Czy może będę ścigany przez organizatora, jak przez białego misia na Krupówkach, że dola się należy? Dla mnie to kuriozum, że na klubowych koncertach, gdzie standardem jest, że muzycy są na stanowisku z merchem, zbijają piątki i gadają z fanami, ktoś chce robić takie strefy. Ludzie to nie Metallica, przeniesienie pewnych mechanizmów z dużych koncertów do takich klubowych jest po prostu śmieszne.
Iron Head
Drugie zaskoczenie to zespół Iron Head. Posłuchałem ich i stwierdziłem, że to nie dla mnie. Byłbym pewny, że jest to po prostu złe, gdyby nie reakcja publiczności. Przynajmniej połowa sali była wniebowzięta i można było odnieść wrażenie, że przyszli głównie na nich. Byłem w szoku, o co chodzi. Przecież to jakieś juwenaliowe granie dla studentów. Może taka muzyka pasuje do domów kultury, a nie na metalowe koncerty. Opis zespołu dumnie głosił, że to nietypowe połączenie heavy metalu i punka, co podkręciło moje oczekiwania. A dostałem coś, co przy dobrych chęciach można by nazwać nu-metalem. Publiczność jednak szalała, więc pewnie był to dobry wybór ze strony organizatora, jeśli chodzi o frekwencję.
Aquilla
Po tym przyszedł czas na Aquillę. Tu nie było żadnych zaskoczeń – niezmiennie bardzo dobra forma. Zagrali parę kawałków z pierwszej płyty, ale też zaserwowali nowe utwory z płyty, która ma się wkrótce ukazać. Zapowiada się mocne wydawnictwo w duchu klasycznego heavy metalu. Jeden z nowych kawałków wydawał się być mocno zainspirowany Riot, co nie jest niczym niezwykłym, biorąc pod uwagę, że w swoim repertuarze mają sztandarowy cover Nowojorczyków – "Swords and Tequila", który zagrali na koniec swojego występu. Podsumowując, było tak, jak należy – muzyka, image i doskonałe zachowanie sceniczne.
Destroyers
Pamiętam, jak w podstawówce, w piątej lub szóstej klasie, przy omawianiu jakiejś lektury mieliśmy za zadanie napisać opowiadanie fantastyczne. Byłem zachwycony – w końcu coś odpowiedniego dla mnie, pomyślałem. Gorliwie zabrałem się do pisania i wpadłem w istny furor poeticus, szał twórczy, poświęcając się temu bez opamiętania. Po nieprzespanej nocy i pracowitym dniu, z wielką satysfakcją oddałem swoją pracę, będąc przekonanym, że stworzyłem arcydzieło. W dniu oddawania prac niecierpliwie oczekiwałem pochwał i wyróżnień, wskazywania mojej pracy jako najlepszej w całej klasie. W końcu, kiedy moje nazwisko zostało wyczytane, z dumnie wypiętą piersią podszedłem do biurka nauczycielki, odebrałem swój zeszyt i zobaczyłem... Dostateczny plus?! Jak to?! Proszę Pani, czegoś nie rozumiem, dlaczego dostałem tróję z plusem? Żadnych błędów ortograficznych, bardzo długa i pasjonująca praca, o co chodzi? Nauczycielka spojrzała na mnie z lekkim zażenowaniem i irytacją. Jak to o co? Co ty mi oddałeś? Chaotyczne wynurzenia pełne niezrozumiałej przemocy, ludzkich wnętrzności i nagich kobiet taplających się w krwi. Oszołomiony i mocno wstrząśnięty usiadłem. I już nigdy nie napisałem żadnego opowiadania, ani fantastycznego, ani żadnego innego. Moja przeładowana młodzieńczymi hormonami proza nie trafiła do odpowiedniej publiki, a moje myślenie zostało ukierunkowane na krytycyzm i węszenie wszędzie grafomanii. Czytanie Conana już nie cieszyło jak kiedyś, stając się co najwyżej guilty pleasure.
Jaki związek ma powyższa historia z Destroyers? Zasadniczy, ponieważ jedną z największych kontrowersji związanych z tym zespołem są ich teksty, poruszające się w estetyce podobnej do tej w moim szkolnym opowiadaniu. I nie chodzi o taką tematykę, która jest wszechobecna w muzyce metalowej, a o formę. Niektórych może żenować, innych śmieszyć. Może tu chodzi po prostu o język polski. To samo śpiewane po angielsku może miałoby inny odbiór. Ale są też miłośnicy zespołu, którzy te teksty uważają za oryginalne i stanowiące znak rozpoznawczy zespołu. Jednak czy za ich sympatią stoi tylko sentyment? Wspomnienia młodzieńczych imprez z tą muzyką w tle? Czy to tylko nostalgia czy coś więcej? Do końca nie jestem pewien, ale czy to nie wystarczy? Przecież Marek Łoza, pisząc te teksty, też był przekonany, że robi coś wyjątkowego, unikatowego i wartościowego. I robi to dalej, czym już zapisał się na kartach historii polskiego heavy metalu.
Drugim powodem kontrowersji jest wokal, przy którym czasami trudno mimochodem nie uśmiechnąć się pod nosem. Ale mimo wszystko, a może właśnie dlatego, to Destroyers głównie przyciągnęli mnie na ten koncert. Byłem niezmiernie ciekawy, jak wypadną. Nie jest to muzyka mojej młodości, na to jestem o parę lat za młody. Metalu zacząłem słuchać w połowie lat 90. i wtedy ta muzyka miała zupełnie inną ofertę. Destroyers byli wtedy wstydliwym reliktem przeszłości, niewartym uwagi. Oczywiście wiedziałem, że taki zespół istniał, czytałem o czasach, w których funkcjonowali, w magazynach i książkach, ale wszędzie przekaz był taki sam – polska muzyka metalowa ze stajni Metal Mind z lat 80. to jeden wielki syf. Niezależnie, czy to był przekaz płynący ze środowisk związanych ze sceną podziemną – wtedy wszystkie te zespoły były gównem (oczywiście poza Katem, ale to zupełnie osobny temat). Czy też płynący z tzw. branży muzycznej – wtedy Acid Drinkers, których byłem wielkim fanem, postrzegani byli jako deklasujący wszystko inne. No i Turbo, ponieważ to byli doskonali, zawodowi muzycy. Mi wtedy niezbyt podobało się Turbo, więc jeżeli to miał być najlepszy zespół ze stawki, to naprawdę na resztę szkoda czasu.
Jednak jak mówi cytat z Turbo: "Wieki, wieki, wieki mijają - Ludzie rodzą się i umierają". Można jeszcze dodać, że ludzie się trochę zmieniają. Prawie 30 lat później moja optyka jest zupełnie inna. To, co było kichą i obciachem wtedy, teraz jest pewną ciekawostką, specyficznym frykasem dla koneserów. Nie każdy to polubi, ale jeżeli przez lata obcowania z klasycznym heavy metalem twoje granice obciachu przesunęły się w inne rejony, to Destroyers nie musi być czymś odrzucającym. Tak jak pośledni owoc morza, przy którym musisz się mocno napracować, odrzucić trochę mułu i nieczystości, żeby dotrzeć do esencji smaku. Nie jest to może homar lub przegrzebki, ale przy odrobinie determinacji znajdziesz ten smak. W tym przypadku smak metalu, a tym momencie mojego życia muzyka twórców "Nocy Królowej Żądzy" ma to brzmienie i klimat, który do mnie trafia. Kupuję ten koncept.
Jaki był natomiast koncert Destroyers? No cóż… tak jak można by się spodziewać po tym zespole, był trochę nietypowy. Muzycznie było ok, zarówno instrumentalnie, jak i wokalnie. Widać, że materiał był dobrze przećwiczony. Na początek poleciała "Zemsta Roninów", podczas której wokalista wyskoczył na scenę z japońską kataną, która była istotnym elementem jego choreografii. No właśnie, choreografii… zachowanie sceniczne Pana Marka też jest trochę osobliwe. Nie wiem, czy to taka żartobliwa poza, czy jakieś spięcie, ale trochę to wygląda, jakby ciało nie nadążało za tym, co wymyśli głowa. Albo na odwrót. A głowa wymyśla bardzo dużo, a ciało daje na scenie z siebie wszystko – braku zaangażowania nie można mu zarzucić. Następnie było "Źli" i "Jeszcze gorsi". Były też "Czarne Okręty", "Młot Na Świętą Inkwizycję" i oczywiście "Noc Królowej Żądzy" oraz inne kawałki z pierwszej płyty. Mimo wszystko koncert wydał się trochę za krótki, nie było chociażby "Carycy Katarzyny" i "Bastionów Śmierci". Nie mówiąc już o kawałkach z drugiej i ostatniej płyty. Ale bądź co bądź, to był festiwal, przynajmniej z nazwy, i być może ramy czasowe były zbyt sztywne. Albo z jakiegoś innego, nieznanego mi powodu, zespół zagrał mniej niż pierwotnie zakładał. W każdym razie miałem lekki niedosyt i jeszcze raz chciałbym pójść na Destroyers i zobaczyć ich w szerszym repertuarze.
Byłem ciekaw, jak ten występ odbiera trochę starsze pokolenie, dla którego to był zespół aktualny w ich młodości. Jak rozmawiałem ze starszym kolegą, to był zachwycony. Tego właśnie się spodziewał i dostał to, co chciał. Przypomniał sobie czasy technikum i to, że to był, jego niezrealizowany cel koncertowy. Powiedział, że to jego ostatni zespół na liście z klasycznych polskich metalowych zespołów do zobaczenia. Jak widać, marzenia potrafią się spełniać. Nawet w styczniowy wieczór w klubie Voodoo.
Grzegorz Kupczyk
Po Destroyers czułem, że już mogę iść do domu. Nigdy nie byłem miłośnikiem twórczości Grzegorza Kupczyka i Ceti, a dodatkowo ostatnia przerwa pomiędzy wykonawcami była naprawdę bardzo długa. Jeżeli to wynikało z działalności strefy Meet&Greet, to jeszcze raz apeluję o zaprzestanie tej praktyki. W każdym razie, kiedy gwiazda wieczoru zaczęła swój występ, dosłownie mnie zatkało. Kawałki z najnowszej płyty Kupczyka na żywo wgniatają w ziemię. Jak najlepszy gitarowy Deep Purple, tyle że szybszy i ze stoner rockowym brzmieniem. No kurczę, te kawałki mnie rozwaliły. Zajebiste riffy i energia, dla mnie bomba, bo nad wszystkim unosił się taki Sabbathowy klimat z czasów "Cross Purposes". Zwracam honor i uchylam kapelusz. Były też klasyki Turbo jak "Szalony Ikar" czy "Kawaleria Szatana" zagrane bardzo fajnie. Byli też goście, jak gitarzysta IRA – Kuba Płucisz, z którym zespół zagrał "Mój dom". To nawet przyjemny akcent. Później pojawiła się jeszcze gościnnie wokalistka, której w sumie Grzegorz nie dał zbytnio pośpiewać. Nie było to duet, a raczej chórki. Kiedy wybrzmiały już "Dorosłe Dzieci" i zaczęły się kolejne ballady i akustyczne kawałki, poczułem już zmęczenie materiału i pozwoliłem sobie wyjść.
Podsumowując, absolutnie nie żałuję, że poszedłem na ten festiwal. Tyle wrażeń i przemyśleń w ciągu jednego wieczoru. Nie wszystko tu było oczywiste i mimo że nie przewidywałem ekscytujących doświadczeń, ostatecznie myliłem się i naprawdę dobrze się bawiłem.
Grzegorz Putkiewicz