Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

"Gwarancja dobrej jakości" (Votum)

W jednym ze źródeł wyjaśniających etymologię znalazłem taką oto interpretację pojęcia „wotum: w okresie staropolskim wotum było wygłoszeniem mowy w danej sprawie”. Traktując podaną definicję jako punkt wyjścia można pokusić się o analizę z przymrużeniem oka, z której wynika, że Votum od ponad dziesięciu lat poprzez swoje longplaye wygłasza „dźwiękowe” mowy w sprawie rozwijania i upiększania rockowego świata. Począwszy od premierowej dużej płyty „Time Must Have A Stop”, przez „Metafiction” i „Harvest Moon”, aż po najnowszy dysk „Ktonik” sekstet cierpliwie konstruuje kolejne projekty według własnych, autonomicznych koncepcji. Wychodzi im to bardzo dobrze, co doceniają nie tylko polscy słuchacze. Artyści od ponad dekady nie tkwią w miejscu, lecz podążają drogą artystycznego rozwoju, dokumentując go kolejnym albumem rockowym.

Na początku nowego Millenium, w okresie debiutu, mówiono o nich „młodzi, perspektywiczni”. Dzisiaj przybyło im w życiorysie dwanaście lat, ale także doświadczenia, dojrzałości, wiedzy, które to elementy wpływają istotnie na tworzone kompozycje, dalekie od wszechobecnej komerchy, raczej przemyślane, naturalne w swoim charakterze, lata świetlne od sztampy i banału. Poczytajcie, co mają do powiedzenia o swojej karierze, priorytetach twórczych, poglądach na sztukę muzyczną. Bo fakt, że sami tworzą muzykę rockową podniesioną do rangi sztuki, po publikacji „Ktonik” nie podlega dyskusji. Choć sztuka to wymagająca od słuchacza pewnego przygotowania i otwartości na całą paletę trendów i rockowych wizji.

Na koniec tego „wstępniaka” dam pewną radę. Oczywiście możecie ją kompletnie zignorować. A brzmi ona następująco: nie zrażajcie się tzw. pierwszym wrażeniem, które zrodzi się po wysłuchaniu tego premierowego materiału zatytułowanego „Ktonik”. Ja też po pierwszych taktach byłem sceptyczny. Dopiero później, gdy ochłonąłem, gdy z uwagą prześledziłem kolejne frazy, refreny, partie solowe, linie melodyczne, przekonałem się do tej muzyki, która wymaga czasu i cierpliwości, żeby ją zaakceptować, aby zagościła na dłużej w naszych umysłach.

 

HMP: Pojęcie „votum”, pochodzące z języka łacińskiego posiada trzy znaczenia: pierwsze o charakterze religijnym jako symboliczny przedmiot ofiarowany w intencji, oraz dwa inne funkcjonujące w dawnej polszczyźnie, uroczyste przyrzecznie (ślub) lub głos w wyborach (decyzja). Kto był pomysłodawcą nazwy i, która z podanych opcji zwyciężyła? Może żadna?

Zbigniew Szatkowski: Ze składu, który oryginalnie nadawał nazwę pozostał już tylko Adam Kaczmarek. Z wielu opowieści wiem, że chodziło o każdy z tych elementów po trosze. Votum od czasu powstania przeszło tyle zmian i ewolucji, że niezmienność nazwy jest chyba jedynym łącznikiem długiej drogi muzycznej tego składu.

Osoba, która Was nie zna i poszukuje wskazówek w kwestii prezentowanego stylu muzycznego znajdzie informacje o heavy metalu, metalu progresywnym, progrocku. Moje pytanie to, quo vadis Votum? Czy „szufladki” stylistyczne są Wam obojętne, czy prawidłowo definiują cechy Waszego stylu?

Zbigniew Szatkowski: Nie my wskazaliśmy „rock progresywny”, a on czasu premiery pierwszej płyty to co robiliśmy było nazywane już na tysiąc sposobów. Nas te definicje mało interesują. Na ten moment uważam, że największym beneficjentem tych łatek bywali recenzenci, którzy po prostu tworzyli kolejne teksty bazując na „podobne do” w gatunku. Z mojej perspektywy to zawęża opcje słuchaczowi – bo od razu skazuje go na porównanie nie dając szansy na podjęcie pewnych decyzji samemu, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Ludzie zawsze będą poszukiwali „odwołań i nawiązań” nawet jeśli ich tam nie ma. Wielokrotnie przy okazji „Time Must Have A Stop” twierdzono, że inspirowany jest Opeth, gdy w momencie pracy nad krążkiem, żaden z nas nigdy nie słyszał o tej grupie. Informacje o heavy metalu będą prawdziwe – zespół w przeszłości grał właśnie heavy. To zmieniło się wraz z wydaniem „Time Must Have A Stop” w 2007 roku i od tamtego czasu bazowaliśmy istnienie Votum w wersji 2.0, tej określanej jako „rock progresywny”, „dark prog”, „nowa fala polskiego proga” czy jakkolwiek to zwać.

Votum powstał oficjalnie w roku 2003, fonograficznie zaistniał, nie licząc singla, albumem „Time Must Have A Stop” pięć lat później. Jak oceniasz minione dwanaście lat z życia zespołu?

Zbigniew Szatkowski: To jest kilka etapów, które są bardzo ważne. Ja sam byłem 13tym członkiem zespołu, który się przewinął przez skład w szczenięcych latach zanim ten się skrystalizował przed wydaniem „Time must have a stop”. Była erę heavy metalu, demówek i „nauki życia zespołu” zakończona w 2007 roku, era Votum 2.0, która zaowocowała trzema albumami, oraz trzecia, nowożytna era, która rozpoczyna się wraz z pojawieniem się Bartka Sobieraja i Piotrka Lnianego w naszym składzie. Bardzo zdolni muzycy, którzy wnieśli nowe pomysły, nowe podejście, nową energię. Zwiedziliśmy z nimi już dużą część Europy i dopiero nabieramy wiatru w skrzydła. To Votum w wydaniu trzecim, poprawionym.

Z jakimi problemami musi zmierzyć się młody zespół, nie grający muzyki komercyjnej czyli bez szansy zaistnienia i promocji w radiu? Jak wyglądają te realia z Waszej perspektywy?

Zbigniew Szatkowski: To realia walki, podobnej jakiej zaznają sportowcy pragnący zawodowości, to trudności z jakimi mierzą się ci, którzy marzą o własnym biznesie zbudowanym swoimi własnymi rękami. Jeśli ktoś chce łatwych rozwiązań, bez potu, bez krwi, bez zastanowienia się co włożyć do garnka, bo ostatnie pieniądze wywalił na struny do gitary czy naciągi, to muzyka jest fajna, przyjemna i pozostaje hobby. Jeśli człowiek chce się przebić, to musi poświęcić każdą wolną chwilę, mnóstwo energii, pieniędzy na siedzenie w zawilgotniałych piwnicach, jakie są w tym kraju nazywane salami prób, postawić wiele rzeczy na jedną kartę bez pewności, że kiedykolwiek „uda się”. Słowem hazard. I nie ma znaczenia gatunek muzyczny. Poziom trudności wysoki jest wszędzie.

Jesteście na takim etapie kariery, że możecie już myśleć o wpisie w rubryce „zawód”, muzyk rockowy? Czy muzyka to tylko pretekst do rozwijania swoich zainteresowań, a tzw. utrzymanie zapewniają Wam inne zajęcia?

Zbigniew Szatkowski: W rubryczce zawód najchętniej wpisałbym sobie Batman. Muzyka na żywo jest dochodowa sezonowo, gotówka ze sprzedaży płyt to mit, kontrakty z wielkim światem wydawniczym nie kompensują poniesionych kosztów, ZAIKS raczej buduje pałace sobie i „dinozaurom rocka”. Pozostaje nie bać się asteroidów, zaszczepić na wszelkie choroby świata i dożyć do czasów, w którym będzie można zbierać pokłosie swojej bardzo długiej obecności na rynku muzycznym. A na ten moment stanąć przed wyborem „muzyka + bardziej dochodowe dodatki do życiorysu”, albo dzień w trasie składający się z posiłku kategorii „6 mandarynek, rzodkiewka, cukierek malaga oraz kawa, albo cokolwiek, co trafi mi w ręce i będzie tańsze niż 6,90”. Każdy z nas dodatkowo dorabia do pochłaniacza gotówki, jakim jest granie, czy to graniem jako sesyjny, komponowaniem muzy do „bardziej komercyjnych przedsięwzięć, o których nie wspomina się publicznie” (oprawa muzyczna do targów rolniczych byłaby tu wysoko na mojej liście”), albo grzecznie odkłada sobie PLNy we własnych firmach lub korporacjach, by potem wywalić to wszystko przy nagrywaniu płyty. Dziwnie mi spogląda się w lustro ze świadomością, że by zdobyć finanse na :ktonik: sprzedałem mieszkanie.

Mieszkam i pracuję w Bydgoszczy. Pamiętam doskonale pewne, dla Was zapewne ważne, zdarzenie. 10 października 2008, po wydaniu debiutu „Time Must Have A Stop” zostaliście zaproszeni przez Adama Droździka do studia radia PiK (Pomorza i Kujaw) na koncert z udziałem publiczności, transmitowany „na żywo”. Pamiętasz jeszcze ten epizod?

Zbigniew Szatkowski: Pamiętam doskonale, to był nasz pierwszy na tamten moment koncert radiowy. Mimo tego, że od tamtej pory zagraliśmy mnóstwo koncertów jestem w stanie przypomnieć sobie wiele z nich. Zrzucam to na karb adrenaliny i pamięci epizodycznej: jednej z niewielu typów pamięci jakie mi pozostały.

Myślę, że nikogo nie urażę, gdy powiem, że będąc wtedy wśród publiczności miałem - nie tylko ja - wrażenie, ze byliście pioruńsko spięci (studio wypełnione na maksa, 60 - 70 osób). Czy towarzyszy Wam stres związany z atmosferą koncertu, oczekiwaniami fanów, własnymi ambicjami oraz faktem, że występ może być rejestrowany, czy taki niepokój to już przeszłość?

Zbigniew Szatkowski: koncerty zawsze są stresogenne. Choć mnie stresuje bardziej czekanie – nie ma nic gorszego niż świadomość, że do koncertu pozostało jeszcze „tylllleee” czasu. Ten konkretny nie obył się bez kilku problemów sprzętowych wcześniej, a takie rzeczy zawsze podnoszą ciśnienie, bo pozostają w dużej mierze poza strefą twojego wpływu. Stres przed koncertem jest dobry, trzyma w gotowości do działania, wyostrza zmysły, pilnuje. Warto pojawić się na którymś z koncertów naszej najbliższej trasy europejskiej, która startuje 26/02/2016 w Progresja Music Zone w Warszawie by zobaczyć, jak wielka ewolucja może się wydarzyć przez kilka takich lat.

Milion sytuacji na które człowiek jest narażony podczas wszystkich koncertów, które zagrał zmienia nieco perspektywę, ale ważniejsze, pozwala być na nie dobrze przygotowanym i mentalnie i technicznie. Jak na przykład te trzy garści bezpieczników, które trzyma Adam Kaczmarek w pudełku przy gitarach, na „pamiątkę” gdy po jednym z naszych koncertów w Wielkiej Brytanii boleśnie nauczyliśmy się, że jedno małe spięcie elektryczne może zamordować świetnie przygotowaną sztukę.

Czy istnieje zgodność w zakresie Waszych inspiracji i muzycznych zainteresowań, czy musicie godzić rozbieżności? Czy tzw. team spirit odgrywa w działalności artystycznej istotną rolę? Każdy człowiek to indywidualny zbiór cech osobowości. Jak znaleźć tutaj punkty styczne do współpracy?

Zbigniew Szatkowski: każdy z nas pochodzi z zupełnie innego miejsca muzycznie, każdy był wychowywany na innych rzeczach, każdy inspiruje się w inny sposób. Muzycznie to prowadzi do burzliwych kłótni, ale i ciekawych rezultatów. Plusem naszej współpracy jest to, że wyznajemy podobne poczucie estetyki i mamy zbliżony kanon tego, co uznajemy za piękne. Pracujemy dużo nad tym jakie emocje chcemy by nasza muzyka wywoływała i próbujemy stworzyć motywy muzyczne, które będą te emocje w nas wywoływały. Nasze osobowości są raczej podwaliną pod determinacje i to, że mimo różnic zdań ciągle jesteśmy w stanie dążyć do doskonałości. Dla nas team spirit, to muszkieterskie wsparcie, którego staramy się sobie udzielać.

Analizując specyfikę Waszej dyskografii można chyba dojść do wniosku, że jesteście ekspertami od tworzenia projektów koncepcyjnych. Dlaczego taki właśnie wybór? Czy przychodzi Wam łatwo tworzenie spójnego materiału, w którym treść songów i muzyka stanowić powinny monolit? Kto spośród Was jest w tej dziedzinie najlepszym scenarzystą?

Zbigniew Szatkowski: Odchodzimy od takiego modelu. Koncepty w formie historii zostały zamknięte w „Time Must Have A Stop”, „Metafiction” i „Harvest Moon”. To były ciekawe zabiegi i  tam dużo debatowaliśmy na temat tego jakie historie są plastyczne, jak można je ciekawie przekazać. Czwarty album, odchodzący od tego podejścia: tu jest skupienie, kontekst i krótkie „wiadomości” do słuchacza.

Od długiego czasu jesteście formacją bardzo stabilną personalnie. Praktycznie na przestrzeni kilkunastu lat z wyjątkiem dwóch zmian nie przeprowadziliście żadnych roszad w składzie. Maćka Kosińskiego zastąpił przed mikrofonem Bartosz Sobieraj. Dlaczego doszło do zmiany wokalisty?

Zbigniew Szatkowski: Mieliśmy nieco inne podejście do tego, jak chcielibyśmy by wyglądała przyszłość Votum. Mam poczucie, że zmiana dobrze wpłynęła zarówno na Maćka, jak i na nas. Najistotniejsze by robić rzeczy w zgodzie z sobą, czuć, że „plan idzie do przodu”. W momencie, gdy przychodzi poczucie, że czas by drogi się rozeszły warto „dla procesów kreatywnych” dokonać takiego wyboru. Maciek jest bardzo utalentowanym wokalistą i cieszę się, że dalej tworzy – fani jego głosu wkrótce będą mogli usłyszeć więcej nagrań z jego udziałem.

Niedawno pożegnał się z Wami współzałożyciel zespołu i gitarzysta Aleksander Salamonik, którego zastąpił Piotr Lniany. Rozstaliście się w przyjaźni, czy po burzliwej wymianie zdań?

Zbigniew Szatkowski: Al zdecydował, że jest na etapie swojego życia, gdzie musi dokonać zmiany. Spakował się, sprzedał gitarę, za sprzedane pieniądze wyruszył do Chin, gdzie ma się dobrze i spełnia się w zupełnie innych rolach. To bardzo odważna, wymagająca niesamowitej determinacji i siły woli decyzja. Jesteśmy w kontakcie i trzymamy kciuki za przygodę jego życia.

Pamiętasz jeszcze jak doszło do sformowania pełnego składu sekstetu w 2003 roku? Znaliście się już wcześniej, czy wykorzystaliście ogłoszenie w prasie poszukując instrumentalistów?

Zbigniew Szatkowski: Ja mogę się odnieść do tego jak zostałem pozyskany do składu w 2007 roku. Ala Salamonika znałem wcześniej, bo z nim i Adamem Kaczmarkiem grywaliśmy zanim powstało Votum. Pewnego dnia, kilka dni po moim dłuższym pobycie w Anglii pewien obwoźny handlarz usług telekomunikacyjnych zapukał do moich drzwi. Alik dorabiał w ten sposób i jego droga w pokrętny sposób skrzyżowała się z moją. Gdy mnie rozpoznał, powspominaliśmy stare czasy, opowiedział mi, że Votum przeistacza się i nie będzie już grać heavy metalu i spytał mnie czy nie chciałbym pojawić się na próbie i pogadać o tym, co moglibyśmy grać. Gdyby wydarzyło się to dwa dni wcześniej Al nie zastał by nikogo, ja byłem jeszcze na Heathrow i nigdy nie przyłączyłbym się do Votum… i prawdopodobnie stać by mnie było na to by sączyć drinki z palemką na Hawajach czy w innym Meksyku. W tej alternatywnej rzeczywistości nie wydaje ostatnich pieniędzy na statyw pod klawisze, bo w starym odpadły nóżki, a w weekendy zaznaje kąpieli słonecznych zamiast przesiadywania w piwnicznej, zatęchłej sali prób. Którą zalewa woda. Co sezon.

Na koncie fonograficznym Votum widnieją cztery albumy, licząc z ”Ktonik” oraz trzeci wydawca. Najpierw Insanity Records, dwie płyty z Mystic, obecnie Inner Wound Recordings. Co „popchnęło” Was do Szwecji i jakie czynniki decydują o podjęciu współpracy z wydawcą?

Zbigniew Szatkowski: Z naszej perspektywy takimi czynnikami jest szybki, sprawny kontakt z zespołem wytwórni, opcje dotarcia, zasięg, przejrzystość jeśli chodzi o zapisy kontraktu. Z Inner Wound Recordings kontakt w chwili obecnej mamy prawie codziennie. Dużo maili, rozmów upewnia nas, że jesteśmy w tym samym miejscu, wymieniamy się informacjami i planujemy dalsze działania. W kontekście trasy koncertowej to niezwykle ważne by każda „zainteresowana strona” wiedziała, gdzie jesteśmy i co się dzieje.

Zatrudnienie Davida Castillo i Tony Lindgrena to impuls do zmiany formuły brzmienia, innego spojrzenia, nazwijmy je „skandynawskim”, na produkcję? Znając produkt finalny możecie powiedzieć, że właśnie o to Wam chodziło, czyli ciężko, mrocznie, intensywnie, z growlami?

Bartosz Sobieraj: Tak, chodziło nam dokładnie o to. Choć nie nazywałbym tego stylem „skandynawskim”, chyba, że rozumie się przez to profesjonalne podejście do zespołu w każdym elemencie współpracy. Pomimo tego, iż David ma mocno wypracowany styl odniosłem wrażenie, że chce stworzyć coś brzmieniowo niezależnego. Na finalne brzmienie bez wątpienia wpłynął także szereg uwag, które przesłaliśmy Davidowi przez rozpoczęciem mixowania. Uwagi te dotyczyły kwestii nawet najdrobniejszych zabiegów, choć nie chcę przez to powiedzieć, że kreatywność Davida została ograniczona. Uważam, iż im bardziej doświadczonym jesteś muzykiem, tym większe wyobrażenie masz jak płyta powinna zabrzmieć końcowo. To bezcenne doświadczenie i bardzo ułatwia pracę zarówno z realizatorem, jak i osobą mixującą i masterującą. Dzięki niemu osiągnęliśmy to, co chcieliśmy: przestrzeń, masywność, ciężar, etc.

Sami siebie traktujecie jako zespół jeszcze na dorobku, czy jako formację w pełni profesjonalną, świadomą swojej wartości?

Zbigniew Szatkowski: Nie czuję się żadną z tych rzeczy. Z wielu przyczyn nie jesteśmy formacją na dorobku, ale do Rolling Stones jeszcze daleka droga. Wiemy, co robimy, wiemy jak chcemy to robić, mamy poczucie, że z każdym wydawnictwem idziemy bardzo do przodu, zarówno w kwestii czysto biznesowej, jak i kreatywnej. Jesteśmy bardzo poukładani jeśli chodzi o kwestie wykonawcze: każdy koncert jest odpowiednio przećwiczony, wiemy co się wydarzy nim się rozpocznie, przerabiamy to, co ma się wydarzyć na scenie, rozmawiamy z naszym teamem: inżynierem dźwięku i światła na temat tego, co dokładnie ma jak wyglądać. Najlepiej wypadają „dobrze zaplanowane improwizacje”.

Których z wykonawców rockowych szanujecie za ich charyzmę, przebieg kariery, innowacyjność pomysłów, sztukę wykonawczą?

Bartosz Sobieraj: Myślę, że jest dość spora grupa wykonawców, których szanujemy. Lecz każdy z nas wybrałby innego oraz z innych powodów. Unikamy jednakże bezpośrednich wpływów. I tak w moim przypadku przepadam za Toolem, lecz nie znajdziesz w naszym brzmieniu za dużo toolowego podłoża. Szanuję ich jednak za to, że udało im się stworzyć płytę (chodzi mi głównie o Lateralus), w której każdy numer reprezentuje ten sam wysoki poziom – techniczny, kompozycyjny i klimatyczny. W tym sensie – i chyba nie jest to nic niechlubnego – jest to wzór do naśladowania. Stylistycznie jednak Votum nie ma i nie będzie raczej miało nic wspólnego z Toolem, gdyż mamy swój własny styl i chcemy go pogłębiać.

Wasz debiut płytowy, „Time Must Have A Stop” odniósł, moim zdaniem, sukces. Multum pozytywnych recenzji i ocen, choć nie wiem, jak wyglądała sprzedaż? Czym są dla Was określenia „znakomity debiut”, „nadzieja rocka”, „dojrzała muzyka”, „profesjonalizm”, impulsem do wytężonej pracy czy może uderzeniem „sodówki”?

Zbigniew Szatkowski: Cała nasza kariera jest wytężoną pracą, nie było tam momentów abyśmy spoczywali na laurach czy nic nie robili. Muzyka to bieg długodystansowy, a nie krótkie strzały. Praktycznie rzecz biorąc granie oraz około zespołowe czynności spalają nam cały dostępny i większość niedostępnego czasu. Uczymy się też mało przejmować recenzjami: wiemy, że każda płyta była inna, a recenzenci, mimo, że kreują podstawę do postrzegania płyty przez słuchaczy, bardzo często nie mówią ich głosem. Nasze płyty nie zbierają zbyt wysokich not w czasopismach poświęconych np. black metalowi lub djentowi – nie specjalnie mnie to martwi.

Dlaczego „Czas musi stanąć” i kto z Was dotarł do powieści Aldousa Huxleya? Czy literatura może stanowić inspirację tworzenia muzyki rockowej?

Zbigniew Szatkowski: Każdy na którymś etapie przedarł się przez Huxleya, ale ten fragment ma jeszcze wcześniejsze korzenie i pochodzi z twórczości Shakespeare’a. Inspiracji można szukać wszędzie. My na przykład nie korzystamy z muzyki, jako źródła natchnienia – dużo łatwiej i ciekawiej jest opierać się na emocjach, wydarzeniach, konceptach.

Na czym polega koncepcyjność „Time Must Have A Stop”?

Zbigniew Szatkowski: Ta płyta to dwie splecione ze sobą historie – oprawcy i ofiary. Każdy z numerów opowiada, którąś z tych dwóch perspektyw i wydarzenia, które doprowadziły do tragicznego finału.

Operowanie rozwiązaniami na granicy ekstremum, od nastrojowości i delikatności „Away” do prog metalowej hardości i surowości „Look At Me Now” z wstawkami growlingu tworzy prawdziwą mozaikę dźwięków. Czy takie były założenia Waszego programu artystycznego na początek kariery?

Zbigniew Szatkowski: Nie mieliśmy założeń. Chcieliśmy poczuć coś nowego, grać jak jeszcze nie graliśmy i wywalić z siebie tyle energii i napięcia ile się da. Zarówno spokojne numery, jak i te drapieżne oddawały nasze nastroje. Trochę jak polowanie na dzikiego zwierza, długo się przymierzasz, łapiesz trop, a potem jest cały kalejdoskop stresów i uniesień.

Czy artysta tworzący materiał na płytę kontroluje do końca jej klimat, emocjonalność, zmienność nastrojów, czyli elementy, które się czuje, ale których nie da się fizycznie zmierzyć ? Czy Twoim zdaniem słuchacz instynktownie wyczuwa muzykę „wypraną” ze spontaniczności, czysto techniczny przekaz?

Zbigniew Szatkowski: mam nadzieję nigdy nie odpowiedzieć na to pytanie z perspektywy wyprania. Są też różne poziomy wrażliwości, coś w czym niektórzy słuchacze usłyszą przesłanie dla innych będzie kiczem i epatowaniem sztucznym patosem. To powoduje, że każdy znajduje w muzyce coś dla siebie. Są zespoły, których dokonania powodują, że się wzdrygam, są takie, które wzruszają mnie czy napełniają energią. To właśnie o to chodzi w muzyce. By wywoływać emocje.

Kto w Votum jest prekursorem tworzenia kompozycji złożonych, swobodnego przekraczania granic stylistycznych, mieszania najróżniejszych wpływów, jak ma to miejsce w kompozycji tytułowej „Time Must Have A Stop”?

Zbigniew Szatkowski: Nikt. Votum nie ma lidera – czy w tym przypadku prekursora. Jesteśmy systemem demokratycznym, co prowadzi do większej ilości problemów niż ich rozwiązuje, ale nadaje też specyficzny klimat pracy. Ustalamy wspólnie, co jest dla nas ok, a co przekracza granice, poza które nie chcemy wychodzić.

Debiutancki album to piękny i wartościowy przykład „ucieczki” od komercji. Tworząc taką muzykę , zdawaliście sobie sprawę, że „skazujecie” się na rockową niszę, z dala od radiowych prezentacji, mediów wszelakich i masowej popularności?

Zbigniew Szatkowski: nie mogę się do tego odnieść, bo masowa popularność ciągle na mnie czeka. Ciągle zmieniamy się i ewoluujemy, a jest mnóstwo zespołów „z naszej niszy”, które dotarły do miejsc, które można z powodzeniem uznać za jakąś formę quasi-mainstreamu.

Po tak wysokich ocenach, z jakimi spotkał się dysk „Time Must Have A Stop” rosną oczekiwania, rośnie presja na stworzenie czegoś jeszcze lepszego. Jak sobie poradzić z takim paraliżującym ciśnieniem?

Zbigniew Szatkowski: Po pierwsze, nie nazywać tego paraliżującym ciśnieniem. To naturalny klimat, że pierwsza płyta jest ważna, bo jest pierwsza, druga ważna bo jest powtórzeniem. Trzecia ważna, bo czy to tylko dwie płyty kreatywności, czy da się coś wymyślić jeszcze i tak dalej. Ciągle mamy mnóstwo pomysłów, nie obawiamy się o blokady i cały czas eksplorujemy nowe drogi, opcje i brzmienie. Pierwsze recenzje :Ktonik: które się pojawiają sugerują, że czwarty album zostanie przyjęty dobrze, w świetle zmian, które zaszły.

”Metafiction” to muzyka pełna niepokoju, który udało się wyrazić wprowadzając sporo partii klawiszowych o wręcz ambientowym charakterze. Dodaliście także do pierwiastków metalowych akcenty z jazzu, wstawki chóralne, przykładowo w „December 20th”. Który z punktów programu tego albumu lubisz najbardziej? Powracasz do słuchania wcześniejszych płyt Votum?

Zbigniew Szatkowski: To było bardzo przekrojowe granie, cały ten jazz i metal. Teraz jest mniej „skakania”, granie jest gęstsze. Ja z „Metafiction” lubię „Falling Dream”: miał być stricte emocjonalny i taki dla mnie jest. Historia, którą opowiada jest smutna, liryczna i mi jeży włos na głowie: to najczarniejszy scenariusz odbierania sobie życia. Bardzo dosłowny, ale daleki od kiczu. Jeśli zaś chodzi o słuchanie poprzednich albumów: kiedyś tak, od czasu :Ktonik: już nie. Zmieniło mi się podejście do grania, a „stare Votum” przejrzało. Bardzo się ekscytuję nowym materiałem, bardzo dobrze mi się go gra i wiem, że spodoba się też publiczności. 

Uważam także, że „Metafiction” to świetny zbiór tematów melodycznych. Jak powstają zaczątki linii melodycznych Waszych utworów? Posiadacie coś w rodzaju archiwum niewykorzystanych pomysłów melodii, szkiców?

Zbigniew Szatkowski: Po każdym albumie zostaje nam kilkadziesiąt szkiców, motywów, riffów i patentów – czasami nawet całych utworów – które nie znalazły się z różnych przyczyn w finale, często ze względu na klimat, często na to, że nie czuliśmy, że pasowały do tej konkretnej płyty. Obiecujemy sobie potem, że wrócimy do nich, ale przy komponowaniu nowego materiału rzadko dotrzymujemy słowa, zachłyśnięci nowymi koncepcjami. Wydaje mi się, że re-cycling przeszedł tylko jeden motyw z tych „katalogów inspiracyjnych”.

Kilka miesięcy po opublikowaniu „Metafiction” otrzymaliście zaproszenie na Ino- Rock Festival. Jakie to uczucie występować obok takich niekwestionowanych gwiazd jak Anathema, Ozric Tentacles, Airbag? Trzęsą się łydki w obawie przed wpadką? Lubicie występy „na żywo”? Czy Votum ma już tzw. swoją publiczność?

Zbigniew Szatkowski: Więcej stresu miał wtedy team techniczny Anathem’y ponieważ w transporcie rozwalił się im sampler i interface audio, więc całość załapała trochę opóźnienia. Nie miewam jakiejś stresowej blokady przed witaniem się czy rozmawianiem z „idolami”. Wychodzę z założenia, że są „ludźmi ludźmi”, a to bardzo ułatwia kontakty i w większości wypadków jest bardzo pozytywnie przyjmowane przez tych „ludzi ludzi”, jako, że większość czasu otaczają ich (często) rozwrzeszczani (prawie zawsze) nerwowi fani. Patrzę na to przez pryzmat „pieprzyć to – co najgorszego może się stać”? A potem nagle trafia się na afterparty, gdzie razem z teamem Cavanagh po pijaku wykrzykuje się – w ramach udziwnienia - nazwy  chorób pozując do durnych zdjęć.

Tym razem prawie cztery lata kazaliście czekać fanom na kolejny zbiór utworów zatytułowany „Harvest Moon”. Efektem pracy był potężny objętościowo, blisko 70- minutowy, koncepcyjny materiał. Posiadacie jakiś wzorzec wśród rockowych twórców, których w kwestii  koncept - albumów moglibyście naśladować? Możesz wskazać argumenty za i przeciw albumom koncepcyjnym?

Zbigniew Szatkowski: Nie sięgam po płyty „zachęcony” konceptami, czasem po prostu dobrze, gdy krążek ma dodatkowo jakąś uzupełniającą wartość. Z pewnością chcę naśladować muzyków w gestii koncept albumów. To temat, w którym bardzo łatwo trafić do nizin kiczu, czego dowodem jest np. jeden z albumów „tuzów gatunkowych” wydany w tym roku. Tworzenie koncept albumów to stąpanie bo cienkim lodzie – z pewnością wpakowanie się w patos jest jednym z zagrożeń. Dobrą stroną jest jednak możliwość uspójnienia historii, opowiedzenia czegoś więcej niż to, co zazwyczaj oferują „pojedyncze piosenki”

Na „Harvest Moon” połączyliście łagodność z agresją, dźwięki akustyczne z tymi podłączonymi do prądu, skromność brzmienia z monumentalizmem. Czy konfrontacja opcji teoretycznie wykluczających się to Wasza specjalność?

Zbigniew Szatkowski: Staramy się by była. Nie ma w tym nic trudnego, po prostu dbamy o to by płyty były ciekawe i niejednostajne.

Jak nie spaść z „Księżycowej pełni” do piekła?

Zbigniew Szatkowski: Spaść! Jak u Miltona, spaść, przejść, wyjść!

”Ktonik” oznacza zmiany, dosyć istotne w zakresie brzmienia, które stało się zdecydowanie cięższe. Kompozycje są krótsze. Tempo dosyć leniwe. Atmosfera tajemnicza i mroczna. Całość dosyć jednorodna, „monofoniczna”, bez stylistycznej różnorodności. Skąd decyzja o „wycieczce” z przewagą heavy metalowych klimatów” ? Czy nie uważasz, że taką muzyką Votum traci w pewnym sensie autonomię stylistyczną, bo ekip grających w podobny sposób jest sporo?

Zbigniew Szatkowski: Autonomią stylistyczną jest sięganie do form, które wyrażają, to czego potrzebujemy. Dla mnie to właśnie :Ktonik: jest niejednorodny, stylistycznie ciekawy, gęsty i spójny. Po prawdzie w dzisiejszych czasach ekip grający w jakichkolwiek zbliżonych do siebie stylach zawsze jest mnóstwo. Nie chodzi o to by na siłę być innym – moja nauczycielka od fortepianu zawsze mówiła, że po J.S. Bachu nic nowego już nie ma - chodzi o to by przekazać, co się naprawdę czuje i grać tak jak chce się grać. Złoty mikrofon temu, kto wskaże na polskim rynku zespół, którego muzyka stylistycznie zbliża się do :Ktonik:. Świetnym przykładem na to, że nie trzeba robić czegoś „innego niż wszyscy” jest „Void Mother” Obscure Sphinx. Nie zmienili gatunku, nie odkryli „wielkiego nowego”, ale stworzona przez nich płyta rzuca na kolana.

Do tej pory siłą muzyki Votum była jej wielowymiarowość, cała paleta stylistycznych odcieni. Na „Ktonik” muzyka stała się bardziej przewidywalna. To świadoma zmiana profilu artystycznego, czy tylko próba zaistnienia na innym terytorium?

Zbigniew Szatkowski: :Ktonik: w moim odczuciu jest uniwersalny, rozszerzający grupę docelową, ale jednocześnie przepełniony emocjami do jakich wcześniej nie sięgaliśmy. Duża zasługa leży po stronie barwy i sposobu ekspresji Bartka Sobieraja. Nie imitujemy poprzedniego Votum, chcemy je intensyfikować.

Czy muzyka zarejestrowana na dysku „Ktonik” jest prezentacją aktualnego stanu Waszych emocji? I czy komponowana muzyka wraz z tekstami może wypełniać rolę przekaźnika uczuć tych dobrych i tych negatywnych, stanu psyche artysty? Czym w ogóle jest dla Ciebie muzyka?

Bartosz Sobieraj: Tak, jak najbardziej :Ktonik: jest odzwierciedleniem naszych emocji. Jako wokalista muszę tak mocno otwierać swoją psychikę i wydobywać ją na zewnątrz, jak to tylko możliwe. Inaczej wykonywanie utworu byłoby fałszywe. I myślę, że jest to każdorazowy problem w przypadku wersji live – aby „powielić” emocje towarzyszące momentowi powstawania utworu jeszcze raz. To każdorazowe wchodzenie w traumy, nadzieję, chwilę szczęścia jest wyzwaniem. Jednakże nie określałbym muzyki tylko przez jej funkcję terapeutyczną, bo muzyka to też swoista energia, którą wyzwalamy i której dajemy się unosić. Nie chodzi tylko o psychikę, ale o specyficzne poczucie, że teraz masz dużo siły, aby przywalić najlepiej jak potrafisz. Muzyka to afekt! Czasem nie myślisz co się dzieje bo to dzieje się „za Ciebie”.

Słuchając „Ktonik”, począwszy od „otwieracza” nie ma wątpliwości , że będzie dużo mroku, ciężaru, masywnych riffów, epickich i monumentalnych wokali tworzących wnętrze niespokojnej historii. Początkowo miałem wrażenie - może to bzdura, nie wiem -, że „Ktonik” to film, taki rockowy Tarantino?

Zbigniew Szatkowski: Trochę Kill Bill dla naszych korzeni. Krew, bluzgi i ujęcia z perspektywy otwieranego bagażnika przetoczyły się przez sesje nagraniowe. Sama płyta była nagrywana w kilku studiach w Polsce, a sam mix i master w Szwecji.

To wrażenie „filmowości” muzyki wzmacnia „Simulacra”, z dobiegającą z tła recytacją jakiś sentencji . Znasz znakomity album szczecińskiej grupy Lebowski „Cinematic”? Zastosowali podobny zabieg z cytatami wschodnich filozofii. Dzięki temu muzyka zyskuje pierwiastek egzotyki. Takie było założenie?

Zbigniew Szatkowski: Nie mieliśmy założeń odnośnie egzotyczności. Ten numer miał być potężny, szarpiący nerwy, miał krzyczeć całym sobą. „Simulacra” opowiada o „niewoli względem technologii”: miała powodować niepokój i tak też chcieliśmy ten numer grać.

Przy okazji również stał się dla nas ciekawym wyznacznikiem tego, co chcielibyśmy robić dalej w kontekście kompozycji. :Ktonik: jest dla nas ważnym kamieniem milowym na drodze naszej ewolucji.

W ostatnim  czasie sporo słuchałem Tilo Wolffa i świetnej płyty Lacrimosy „Hoffnung”. Nie kusiło Was, żeby tak jak Wolff wprowadzić do Waszej muzyki partie symfoniczne, wykonane nie na klawiszach, lecz przez prawdziwą orkiestrę?

Zbigniew Szatkowski: Od wielu takich elementów odchodzimy, jesteśmy teraz na etapie poszukiwania innego brzmienia, a klawisze mają być jedynie jednym z elementów całości, trzymać spójność całego grania. Mają się mocno wtapiać w muzykę, a nie walczyć o dominację. Ktoś kto zapoznał się z „Time Must Have A Stop”, „Metafiction” i „Harvest Moon” zauważy, że inaczej brzmi klawiszowo :Ktonik:, syntezatory są bardziej „kwasowe”, brzmienia głębsze i bardziej transowe, a wyprawa do stacji „dalej od tego, co można spotkać w gatunku” jest już gotowa do drogi. Nie twierdzę, że nigdy nie sięgniemy po duże żywe instrumentaria, ale jeśli tak zrobimy, to tylko by stało się to uzupełnieniem jednolitości brzmienia i eksperymentem, a nie linią przewodnią.

Czy „Ktonik” biorąc pod uwagę wszystkie aspekty artystyczne, katalog Waszych umiejętności, doświadczenie, to krok do przodu czy stabilizacja na odpowiednim poziomie?

Zbigniew Szatkowski: Moim zdaniem to rewolta, to zmiana wielu rzeczy, z którymi byliśmy łączeni. Pod względem produkcyjnym i kompozycyjnym idziemy w dobrym kierunku. Doświadczenie i samoświadomość bardzo pomaga, ale nie bez znaczenia jest tu świetne przygotowanie Piotrka Lnianego, który pozwolił nam na bardzo dobre przymierzenie się do zarejestrowania całego materiału wykorzystując mnóstwo swoich trików studyjnych. Dobrze mieć w ekipie kogoś z zapleczem w postaci wiedzy z zakresu inżynierii dźwięku.

Co dalej z projektem Votum? Jak postrzegasz Waszą przyszłość tę bliższą i dalszą, także koncertową?

Bartosz Sobieraj: Nasza najbliższa przyszłość związana jest z koncertowaniem. Już bowiem 26 lutego zaczynamy naszą drugą trasę europejską – pierwszą jako headliner. Pierwszy dzień to koncert premierowy – ponieważ tego właśnie dnia :Ktonik: ma swoją premierę – w warszawskiej Progresji. Później jedziemy do Czech, Niemiec, Francji, Belgii, Włoch, Anglii, Holandii. Jesteśmy bardzo dobrze przygotowani i myślę, że te koncerty nie będą czymś, co będzie można swobodnie wyprzeć ze świadomości później. W późniejszej przyszłości zrobimy trasę koncertową po Polsce oraz jesienią wyruszymy  w kolejną trasę europejską. Chcemy zatem grać, grać i jeszcze raz grać, aby pokazać jak :Ktonik: prezentuje się na żywo. A prezentuje się świetnie. Sprawdźcie nas!

Dziękując za cierpliwość przy udzielaniu odpowiedzi na tak liczne pytania życzę powodzenia w kilku punktach: dalszej kreatywności w pracy twórczej, dobrego przyjęcia „Ktonik” przez publiczność, pełnego kalendarza koncertów, realizacji celów zawodowych i osobistych.

Bartosz Sobieraj: Dzięki! Z pewnością tego wszystkiego życzymy sobie również sami.

Dziękuję za rozmowę.

Włodek Kucharek

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5054251
DzisiajDzisiaj1784
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień7730
Ten miesiącTen miesiąc57902
WszystkieWszystkie5054251
3.146.105.194