„Zdecydowanie nie gramy jak Def Leppard!” (Maszyna)
Kraśnicka Maszyna zadebiutowała niedawno płytą wypełnioną mocarnym, nowoczesnym metalem z polskimi tekstami. Jeśli więc ktoś lubi i ceni Illusion, Machine Head czy Panterę to „Miliony słów” są dla niego, a o kulisach powstania zespołu i tego materiału opowiadają nam: gitarzyści Mariusz Bochen i Wiesław Szajewski, perkusista Krzysztof Blat i wokalista Rafał Machulak.
HMP: „Miliony słów” to wasz debiutancki album, ale jak patrzę na okładkowe zdjęcie to jakoś nie chce mi się wierzyć, że Maszyna to wasz pierwszy zespół, bo na debiutantów w żadnym razie nie wyglądacie?
Bochcio: W moim przypadku to powrót do grania po latach ciszy. Grałem w kilku miejscowych kapelach, od punka przez h/c po metal. Ale prawdziwa przygoda i zaangażowanie w muzykę przyszły z Maszyną.
Wiecho: Maszyna to tak naprawdę mój debiut muzyczny. Wcześniej były jakieś zespoły, lecz z powagą sensu istnienia nie miały nic wspólnego.
Krzysiek: Tak się składa, że faktycznie graliśmy kiedyś z Wiechem we dwóch w jednej kapeli, ale to było wtedy jak jeszcze byliśmy młodzi i gniewni – teraz już jesteśmy tylko młodzi (śmiech). Dzisiaj już za bardzo nikt nie pamięta nazw tych kapel, w których coś próbowaliśmy tworzyć, poważniejsze rzeczy przyszły wraz z Maszyną.
Zastanawia mnie jednak w tej sytuacji dlaczego sami określacie swą muzykę mianem „hard rock metal”, skoro nie ma ona praktycznie nic wspólnego ani z klasycznym hard rockiem lat 70., ani tym bardziej z lżejszym graniem z lat 80., które kiedyś było metalem, a obecnie młodsi zwolennicy ekstremalnych dźwięków bezpodstawnie wrzucają parające się nim kapele do hardrockowej szufladki?
Wiecho: Może i faktycznie nie jest to hard rock, zdecydowanie nie gramy jak Def Leppard. Jeśli chcemy, by nas zaszufladkować do jakiejś kategorii to nasuwa mi się thrash # stoner # hard # metal.
Krzysiek: Rzeczywiście mamy problem z tym, aby podkreślić naszą muzykę jakimś jednym wspólnym mianownikiem. Myślę, że jest to muzyka jednocześnie i lekka i ciężka, taki dziwny twór. Ale też nikt z nas nigdy się nie zastanawiał co i jak będziemy grali. Nie wnikamy w takie rzeczy, czy to jest jeszcze hard rock czy już thrash metal, chociaż pewnie bliżej nam do tego drugiego. Wiesz, nie to jest ważne, jaki napis jest na autobusie, ważne że jedziesz.
Bochcio: Kurczę, sam nie wiem ( śmiech). Wychodzi na to, że jesteśmy kiepscy w klasyfikowaniu.
Co powiecie w takim razie na nowoczesny groove metal, z wpływami Proletaryatu, Illusion, Korna, Machine Head czy Pantery? Już „Niewidzialny” nie pozostawia przecież cienia wątpliwości, że bliżej wam do tych zespołów niż np. Deep Purple czy Budgie?
Bochcio: Dzięki za wstawienie naszej muzy w tak godne grono.
Krzysiek: Trafiłeś idealnie – niezły z ciebie snajper! Nie pamiętam, abyśmy wcześniej razem pili wódkę (śmiech). Pantera i Machine Head to były te zespoły, które poważnie namieszały mi w głowie, to co oni nagrali na zawsze zmieniło oblicze muzyki metalowej. Chociaż z drugiej strony, kiedy graliśmy na wiosnę koncert na trasie Orlen Warsaw Marathon, jeden z zawodników przerwał na chwilę swój bieg i podbiegł do nas, aby zrobić sobie z nami zdjęcie bo stwierdził, że gramy podobnie jak jego ulubiony zespół, czyli wspomniany przez ciebie Budgie. Może to akurat był jakiś jeden numer, ale widocznie coś w tym jest, co prowokuje takie porównania.
Nie powiem oczywiście, że na „Milionach słów” nie słychać też tych starszych, bardziej klasycznych wpływów, choćby w mającym w sobie coś z bluesa „Sznurze” czy rockowym z lat 80. „Płoń”, ale to jednak bardziej takie wisienki na torcie, niż podstawa waszego stylu?
Krzysiek: Zapewne tak jest, że lubimy gdy w muzyce jest różnorodność, choć ja sam bluesa akurat nie trawię. Nagrywamy to, czego sami chcielibyśmy słuchać a nie chcielibyśmy, aby wiało nudą. Tak naprawdę mamy za sobą dopiero demo i pierwszego długograja, więc ciężko powiedzieć w którym kierunku pójdziemy. Wciąż bawimy się dźwiękami i sami nie wiemy którą drogą pojedziemy i dokąd nas ona poprowadzi. Na pewno możemy zagwarantować, że wciąż będzie to metal, bo inne kierunki nas nie interesują, to jest podstawa naszego grania.
W finałowym numerze „Kalifornia”, kojarzącym mi się z Irą z połowy lat 90. mamy nawet cytat z „Oni zaraz przyjdą tu” Breakout – muzycznie pasuje tu doskonale, a przy tym w pewnym sensie jest chyba takim sygnałem, że zabawa zabawą, ale z alkoholem nie ma co przesadzać?
Bochcio: O to to to właśnie, alkoholowi mówimy stanowcze i zdecydowane raczej nie. (śmiech)
Wiecho: Zacytuję klasyka: bo pić to trza umić.
Siwy: „Kalifornia” to nie jest numer umoralniający, każdy bawi się jak chce i ile chce. To numer o tym, żeby nie żałować tego co już się wydarzyło, bo życie jest na to za krótkie. (śmiech)
Krzysiek: Kawałek trochę odstaje od reszty, ale zawsze na każdej imprezie jest ktoś, kto odstaje. (śmiech)
Generalnie zresztą nie unikacie poważnych tematów w tekstach, bo „Miliony słów” odbieram jako wasz przejaw buntu przeciwko medialnym manipulacjom i robieniu ludziom wody z mózgu, a „Niewidzialny” potwierdza, że nie wszyscy są na tyle gruboskórni, by pędzić donikąd w wyścigu szczurów?
Siwy: Tak, prania mózgu w mediach nie brakuje. Czy to radio, telewizja czy internet - wszędzie „ryją” nam głowy. Ale na szczęście są na tym świecie jeszcze normalni ludzie, którzy mają sobie tę medialną papkę za nic.
Krzysiek: Raczej mamy nadzieję, że są. Tak naprawdę sedno sprawy nie tkwi tylko w tym, że media coś tam sobie kreują na swój sposób i zgodnie ze swoim interesem, albo że przekazują nam informacje na „swój biznes i wizerunek”. Takie mamy czasy, że istnieje milion możliwości, żeby to robić, a skoro istnieją możliwości, zawsze ktoś będzie próbował. Problem jednocześnie tkwi w społeczeństwie, w tym żeby w końcu otworzyło oczy i przestało bezwarunkowo wierzyć w to, co ujrzy na szklanym ekranie. Dopóki manipulacje medialno-wirtualne będą miały odzew w rzeczywistym świecie, dopóty będziemy nimi karmieni i będziemy niewolnikami fałszywej informacji zgodnej z interesami krezusów. Nie jesteśmy jednak zespołem, który obrał sobie za cel zbawienie świata, po prostu muzyka od zawsze była kanałem wybieranym przez buntowników, dawała możliwość wykrzyczenia „nie” i my podążamy tym samym torem.
Niektóre z utworów, jak np. „Niewidzialny”, „Wykolejony” i „Sznur” zdają się tworzyć zwartą tekstowo całość – może to nie klasyczny koncept, ale perypetie ich bohatera układają się jednak w pewną opowieść?
Wiecho: Tak jakoś samo wyszło, z dobrym skutkiem. Rafał chyba nie zamierzał robić trylogii, ale fajnie, że zrobił.
Siwy: Bohater tych trzech utworów to człowiek taki,jak ja czy ty, któremu przyszło żyć w dosyć dziwnych czasach, gdzie żeby nie zwariować musi po prostu pójść drugą stroną-swoją stroną.
Krzysiek: Zawsze byłem raczej sceptycznie nastawiony do koncept albumów, ale biorąc pod uwagę to, iż takich ruchów nie planowaliśmy a mimo tego niemalże połowa płyty jest coraz częściej z konceptem kojarzona, jesteśmy chyba skazani na koncept album w przyszłości.
„Maszyna” to chyba z kolei po prostu piosenka o was, a w dodatku utwór starszy, jeszcze z debiutanckiego demo, który postanowiliście nagrać ponownie w poprawionej wersji?
Krzysiek: „Maszyna” tak naprawdę wyrzuciła nas gdzieś na szersze wody w głąb morza. Dobre pół roku siedział na liście przebojów Fabryki Zespołów w radio Klasycy Rocka. Dzięki temu kawałkowi usłyszało nas w kraju trochę więcej osób. Nie ma w nim jakiegoś ukrytego przesłania, chodzi tylko o dobrą zabawę. Chwytliwy riff, który doskonale sprawdza się na koncertach. Uznaliśmy, że za jego zasługi staruszkowi należy się nowe życie.
Co było pierwsze, pewnie nazwa zespołu, która zainspirowała tytuł tego kawałka?
Wiecho: Nazwa zespołu była pierwsza, później był utwór „Maszyna”.
Krzysiek: Dokładnie tak było. Nazwa przyszłą instynktownie, bo tak jak mówiłem, nie chodzi tu o żaden ukryty przekaz, a jedynie o machanie banią.
Czujecie, że tworzycie jako zespół jedność, śmiało możecie porównać się do takiej precyzyjnie funkcjonującej maszyny?
Wiecho: Z tą precyzją to różnie bywa, zwłaszcza podczas tworzenia nowych numerów. Nikt z nas nie jest jakimś wirtuozem, dlatego tak długo szlifujemy każdy nowy utwór zanim ujrzy światło dzienne, aż będzie idealnie równo zagrany. Tak jak z silnikiem, który musi spędzić ileś tam godzin na stanowisku, zanim trafi do maszyny.
Krzysiek: Od samego początku działalności tworzymy w tym samym składzie i nikt z nas nie wyobraża sobie, żeby było inaczej. Każdy z osobna jest trybem tej maszyny i ma wpływ na to jak ona wygląda i jak ją słychać, czyli po prostu tworzy jej niepowtarzalny charakter. Dotarliśmy się wszyscy zarówno na poziomie muzycznym, jak i mentalnym. Spędzamy ze sobą sporo czasu i niekiedy powstają jakieś zgrzyty, ale właśnie o to chodzi – żeby każdy przekazał coś od siebie i tym samym kształtował i definiował naszą muzykę. W końcu to jest metalowy zespół, a nie kółko gospodyń wiejskich, tu nie ma miejsca na niedomówienia (śmiech).
Uznaliście też, że nie ma co bawić się w jakieś półśrodki, bo płytę nagraliście w warszawskim Sound Division pod okiem Filipa „Heinricha” Hałuchy – nie braliście pod uwagę innej opcji, jego doświadczenie jako muzyka i producenta tak różnych zespołów jak choćby Leash Eye, Lostbone czy Obscure Sphinx utwierdziły was w przekonaniu, że sprawdzi się idealnie?
Siwy: Dokładnie, wybraliśmy Sound Division i Filipa, bo chcieliśmy żeby nasz debiut zabrzmiał profesjonalnie, żebyśmy później nie żałowali i nie mówili, że można to było zrobić lepiej. Od razu postawiliśmy na pewniaka.
Krzysiek: Już na samym początku podjęliśmy decyzję, że nie będziemy się bawić w żadne domowe nagrywanie. Zdajemy sobie z tego sprawę, że profesjonalny sprzęt jest ważny, ale jest to tylko narzędzie do osiągnięcia celu. Dopiero w rękach profesjonalisty otwierają się wybuchowe możliwości. Tak też było w tym przypadku. Do Sound Division trafiliśmy za sprawą Bartosza z Northern Plague, z którymi graliśmy koncert – on akurat tam pracował. Nasza demówka wylądowała na biurku realizatorów studia, czyli Malty i Heinricha. Tych dwóch panów nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, więc już wtedy mogliśmy mieć pewność, że płyta zabrzmi potężnie, którykolwiek z nich by się za nią nie zabrał. Ostatecznie nagrywaniem i całą produkcją materiału zajął się Filip, brzmienie „Milionów słów” to jego zasługa.
Płyta faktycznie brzmi klarownie, przestrzennie, a zarazem bardzo dynamicznie – pewnie zajęło to wszystko sporo czasu, ale efekt końcowy jest wart tych wszystkich wyrzeczeń?
Bochcio: Jest lepiej niż mogłem to sobie wymarzyć, każda wylana kropla potu, wypity haust wódki nie poszły na marne.
Wiecho: Długo męczyliśmy naszego producenta Filipa, żeby to tak brzmiało jak brzmi teraz. Wiązały się z tym inne nieprzewidziane koleje losu niezależne od nas samych, dlatego na efekt końcowy czekaliśmy blisko rok od wizyty w studio. Sama wizyta trwała krótko, około trzech tygodni. Jednak opłacało się czekać, z finalnego brzmienia jesteśmy baaardzo zadowoleni.
Krzysiek: Tak, jesteśmy mega zadowoleni z końcowego efektu. Chcielibyśmy w tym miejscu podziękować Heńkowi za wytrwałość, bo nie miał z nami łatwo. Musiał chyba zjeść beczkę soli, żeby z nami wytrzymać i zmieniać ciągle coś, co nam się akurat nie podobało. I życzyć sukcesów w jego Heinrich House, studiu, które sam zbudował i które jest jego oczkiem w głowie.
Sami wydaliście „Miliony słów” – przy spadku znaczenia tradycyjnych firm płytowych nie miało sensu rozsyłanie demówek, szukanie wydawcy, etc., kiedy wszystko to mogliście ogarnąć sami?
Bochcio: Chcieliśmy zrobić to sami, w końcu jesteśmy już dużymi, samodzielnymi chłopcami (śmiech). Mieliśmy tym łóżkiem napierdalać w następne i następne drzwi, skoro dziecko już szło główką na świat? Maszyna zrobiła PING i oto jest nasz pierworodny.
Krzysiek: Wydawanie płyty własnym nakładem sił ma swoje dobre i złe strony. Mogliśmy ją zrobić tak, jak nam się podobało, ale też wszystkim trzeba było zająć się samemu, a ile kosztuje to czasu i jaki nakład pracy trzeba w to włożyć teraz wiemy doskonale. Dopóki jednak minusy nie przysłaniają plusów, zawsze warto to robić. Czujemy, że w tym momencie jesteśmy w komfortowej sytuacji nie będąc związani żadnym kontraktem płytowym, który jak wiadomo trzeba wypełnić punkt po punkcie, czy to się podoba czy nie. Robi tak coraz więcej kapel, poza tym była to dla nas czysta przyjemność.
Zadbaliście jednak o to, by płyta była dostępna w szerszej sprzedaży, zwolennicy cyfrowych plików też mogą ją bez problemu zdobyć?
Krzysiek: W formie tradycyjnej premiera naszej płyty miała miejsce 15 lipca. W postaci cyfrowej do tej pory była jeszcze niedostępna, ale na szczęście udało się już wszystko dopiąć na ostatni guzik i 7 października będzie miała miejsce premiera w formie cyfrowej. Płyta będzie dostępna w ponad 400 sklepach na całym świecie, m. in. iTunes, Amazon, Spotify, Deezer, Empik, Muzodajnia itp.
The Velvet Underground mieli na okładce pierwszego LP naklejkę z bananem. Na rewersie waszego digipacka mamy naklejkę z tytułami utworów – coś się pod nią kryje, np. błąd w druku, czy może jakiś element grafiki?
Bochcio: Tam pod spodem jest opisany sens życia.
Wiecho: Tak jak Mariusz powiedział, jest Tam sens życia, jednak lepiej Tego nie odklejać! Skutki mogą być nieobliczalne.
Krzysiek: Mieliśmy nadzieję, że nikt nigdy o to nie zapyta... To są właśnie uroki wydawania płyty samemu. Można np. przyklejać sobie różne naklejki jak coś nie wyjdzie i zmieniać elementy grafiki. (śmiech)
Pewnie sprzedajecie też „Miliony słów” na koncertach których z racji promowania tego wydawnictwa będzie w najbliższych miesiącach coraz więcej?
Wiecho: Oczywiście na koncertach mamy ze sobą płyty, każdy komu spodoba się nasza twórczość może nabyć „Miliony słów”.
Krzysiek: Jesteśmy w trakcie organizowania jesiennych koncertów. Skończyło się lato, więc przestawiamy się z plenerów na koncerty klubowe, co nas osobiście niezmiernie cieszy. Szykuje się kilka fajnych gigów, będziemy o tym na bieżąco informować na naszym maszynowym profilu FB, więc zaglądajcie tam regularnie, by nie umknęły wam najświeższe informacje z naszego obozu.
Planujecie też udział w kolejnych konkursach czy festiwalach, bo to w końcu one jakiś czas temu przyniosły wam pierwsze sukcesy i sprawiły, że zespół stał się rozpoznawalny na nieco szerszą skalę?
Wiecho: Granie koncertów jest najprzyjemniejsza formą spędzania razem czasu, wiec na pewno nie zamierzamy rezygnować z udziału w konkursach czy festiwalach, o ile nas ktoś zaprosi bądź też wygramy eliminacje. Każdą taką propozycję rozpatrujemy osobno, jednak w większości przypadków wygląda to tak, że jedziemy!
Krzysiek: Nie zamierzamy spocząć na laurach i czekać na to, co się wydarzy. Wręcz przeciwnie. Uwielbiamy grać koncerty, czujemy się składem stricte koncertowym, więc nie ma powodu, dla którego mielibyśmy sobie odmawiać tej przyjemności w jakiejkolwiek formie. Konkursy i festiwale to zajebista sprawa. Nie chodzi tu tylko o nagrody, które jak wiadomo wszyscy lubią najbardziej (śmiech). Z każdej takiej próby wracamy silniejsi, z bagażem nowych doświadczeń i nowymi znajomościami w świecie muzycznym. Poznaliśmy już kupę świetnych kapel i w tym środowisku czujemy się najlepiej, więc cały czas zamierzamy brać udział w takich przedsięwzięciach.
Wojciech Chamryk