Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Chwile uniesienia” (HellHaven)

- Nie stawiamy sobie żadnych barier - mówi gitarzysta HellHaven Jakub Węgrzyn i słuchać to na drugim albumie tej formacji. „Anywhere Out Of The World” zachwyci więc zarówno zwolenników klasycznego rocka progresywnego, jak i metalu w tym ujęciu, a w dodatku płyta ta jest dowodem na otwarte umysły muzyków, lubiących eksperymenty z formą kompozycji, wprowadzających do aranżacji dodatkowe instrumenty czy nietypowe dla gatunku rozwiązania:

Ostatnimi laty było o was mniej słychać, ale wychodzi na to, że skupiliście się na pracy nad kolejną płytą i była to przysłowiowa cisza przed burzą?

Jakub Węgrzyn: Pracy nad płytą poświęciliśmy ponad cztery lata czasu. Był to zabieg zamierzony. Nie chcieliśmy się spieszyć z niczym. Czas nie mógł wywierać na nas wpływu. Chcieliśmy, aby wszystko było dopracowane na 100%, aby każdy utwór miał się czas „ostać”, dojrzeć. W dzisiejszych czasach wiele płyt powstaje za szybko. Jest to wynikiem niekorzystnych umów z wytwórniami, które muzyków traktują jak taśmę produkcyjną, która powinna mieć stałą wydajność np. jednej płyty na dwa lata. To bardzo hamuje kreatywność i wpływa na wydawanie bardzo słabych płyt przez dobre zespoły. My mając możliwość pracy bez kajdan czasowych postawiliśmy na jakość a nie szybkość. Opłaciło się.

Prawie pięć lat to dużo czy mało na stworzenie tak dopracowanego materiału? Było to pewnie utrudnione o tyle, że na co dzień pracujecie, studiujecie, etc, tak więc czasem owa przysłowiowa proza życia miała negatywny wpływ na pracę twórczą, częstotliwość prób, etc.?

Pewnego dnia stwierdziliśmy, że materiał jest już po prostu gotowy. Następuje to w tym magicznym momencie, gdy słuchając materiału po prostu go słuchasz i nie zawracasz już sobie głowy pytaniami – czy to jest dobre ? Co jeszcze poprawić ? A może coś zmienić ? Kiedy zlepki riffów zaczynają być utworem, który żyje swoim życiem, powoduje emocje, działa na wyobraźnię – utwór jest skończony. Ten właśnie moment przyszedł po niespełna czterech latach pracy. Dla nas była to naturalna i niewymuszona ilość czasu pracy. Trzeba też pamiętać, aby nie przesadzać w drugą stronę. Niekończące się usilne poprawianie utworów najczęściej prowadzi do wydawania słabych, przekombinowanych płyt po np. 20 latach pracy. Proza życia zawsze ma wpływ na działania związane z muzykowaniem. Po zakończeniu prac nad tą płytą otworzyłem statystyki swojego programu muzycznego, który wypluł mi ponad 700 godzin pracy w projekcie odpowiadającym tylko trzem utworom z płyty. Biorąc pod uwagę, że mamy średnio 1-3 godzin dziennie czasu na pracę z muzyką, daje to około 400 dni pracy jednej osoby. Pomijam czas spędzony na zarządzaniu zespołem, koncertowaniu, wizycie w studio, graniu nieskończonej ilości prób. Ludzie patrząc na płytę widzą tylko czubek góry lodowej. Poniżej jest tego znacznie więcej.

Zauważalne jest to, że stopniowo coraz bardziej odchodzicie od art metalu z EP-ki  „Art For Art's Sake” w bardziej progresywnym kierunku – z czasem człowiek łagodnieje, a różne stany emocjonalne można równie dobrze wyrazić lżejszymi środkami wyrazu?

Podczas tworzenia materiału nikt nigdy nie zakłada, że trzymamy się jednego lub drugiego stylu muzycznego. Nikt nigdy nikomu nie powiedział „stary, to nie pasuje to naszego profilu”. Jeżeli utwór jest dobry, wchodzi na płytę. Zmieniamy się jako ludzie i jako muzycy. Każdy z nas się ciągle rozwija, rozwija się w nas też pojęcie muzyki doskonałej, do której ciągle dążymy. Prywatnie mogę powiedzieć, że już dawno zauważyłem, że ciężkie gitary są wspaniałe, ale gdy są dozowane w odpowiednim stopniu. Uważam, że jeżeli instrument i sprzęt pozwala na wydobycie szerokiej gamy brzmień i barw, trzeba to wykorzystać. Lubię bawić się instrumentem, a granie cały czas na przesterze jest poniekąd ograniczające nie tylko dla  słuchacza ale i muzyka. Wydaje mi się jednak, że art metal dobrze odzwierciedla nasze poczynania. Słowo art nawiązuje do art rocka, czyli tych spokojniejszych, płynących melodyjnych momentów. Metal również jest tutaj obecny. Na naszej płycie jest ciągle wiele przesterowanych gitar, często gramy na obniżonym stroju, Posiadamy co najmniej 3-4 mocno gitarowe utwory.

Nie znaczy to oczywiście, że zrezygnowaliście z metalowych riffów czy, momentami nawet ekstremalnych, partii wokalnych, ale to jednak  rock progresywny w najbardziej klasycznej odsłonie wysunął się w HellHaven na plan pierwszy?

Nie wiem, czy rock progresywny jest tutaj dominujący. Na pewno nie jest to klasyczny prog rock, który trochę zdążył się już przejeść, czyli w formie post-pinkfloydowskiej – bas, gitara, perkusja, syntezatory. Na pewno chcemy trochę przełamać ten styl. Wrzucić odrobinę świeżości i nowoczesności. Jest kilka zespołów, które nakreśliły jak prog rock czy prog metal ma wyglądać i niestety poprzez to niszczą ten gatunek. Pozostałe kapele, ślepo zapatrzone w progmetalowych bogów, boją się lub nie chcą próbować skręcić w bok. My próbujemy. Ale proszę nie wymagać ode mnie oceny, czy nam się to udaje. O to trzeba zapytać słuchaczy. Mamy jedną najważniejszą dewizę – nie chcemy ich zanudzić.

Można tu więc mówić o naturalnej ewolucji, stopniowym przechodzeniu do bardziej złożonych, wręcz wysublimowanych rozwiązań?

I tak i nie. W zależności jaki jest nasz punkt odniesienia. Jeżeli patrzeć z perspektywy poprzedniej płyty, myślę, że nowe utwory są bardziej przemyślane i mniej przekombinowane. Poprzednia płyta była bardzo progrockowa ze względu na ilość zabawy dźwiękami i motywami. Cała płyta miała tyle pomysłów, że dzisiaj zrobilibyśmy z niej co najmniej dwie płyty. Patrząc z perspektywy czasu uważam, że mogło być tego za dużo. Obecna płyta to opanowanie chaosu, okiełznanie przesytu. Tutaj wszystko jest dopracowane, poukładane. Ale z drugiej strony nie można spodziewać się prostego grania. To dalej to samo HellHaven które uwielbia kombinować z brzmieniami, stylistyką, formą i aranżacją. Od samego początku aż po sam koniec. Tutaj nic nie jest na jedno kopyto a ilość wątków jest ogromna.

Stąd sięganie po różne, niesłyszane dotąd na waszych płytach, instrumenty, jak: ukulele czy trąbka?
Wynika to ze zwykłej ludzkiej muzycznej ciekawości. Nie stawiamy sobie żadnych barier przed pomysłami. Dlatego na naszej płycie są kobiece wokalizy, scratche, trąbka, ukulele… Jest to wspaniałym dopełnieniem naszego podstawowego instrumentarium.

Jak zwerbowaliście do współpracy Erwin Żebro? Przyznam, że ostatnie dokonania Piersi to biesiadne granie najgorszego sortu – wygląda na to, że ten trębacz marnuje się w tym zespole, a takiej współpracy jak z wami potrzebuje niczym przysłowiowa kania dżdżu?

Kolega kolegi miał kolegę, co znał kogoś, kto znał Erwina… tego typu historia. Wysłaliśmy mu płytę demo i jak to się mówi – „siadło”. Utwory bardzo mu się spodobały. Erwin po prostu wsiadł w samochód i jak stary dobry przyjaciel przyjechał z ogromnym uśmiechem na ustach i zaczął grać w studio do naszych utworów tak, jakby te trąbki tam po prostu miały być. Nie spotkałem jeszcze tak utalentowanego muzyka. Co do jego gry w zespole Piersi – każdy musi płacić podatki i mieć na chleb. Jeżeli może zarobić na muzyce, to tym lepiej dla niego. Kto jest zainteresowany jego talentem, niech poszpera, bo Erwin udziela w znacznie większej ilości projektów. Jestem zbyt mały jeżeli chodzi o muzykę, aby oceniać to, co robi prywatnie Erwin. Wiem jedno – jest wspaniałym muzykiem, a współpraca z nim to jedna z najlepszych rzeczy jaka przytrafiła się HellHaven.

Jego partie, szczególnie solówka w „Ever Dream This Man ?” robią wrażenie improwizowanych, albo nagrywanych na tzw. setkę?

Wszedł, przywitał się, zapytał czy jesteśmy gotowi do nagrywania i zagrał do podkładu. Po prostu. A my siedzieliśmy za szybą w studio i zbieraliśmy szczęki z podłogi. Praktycznie na płytę weszły pierwsze podejścia. Nagraliśmy oczywiście kilka, bo Erwin jest profesjonalistą i wiedział, że my jako zespół będziemy chcieli wybrać ostateczną wersję z kilku dogrywek. Weszły pierwsze. One tam po prostu były od dawna, tylko dopiero Erwin nas o tym uświadomił. (śmiech)

Nowością na waszej płycie są też żeńskie partie wokalne. Do ich zaśpiewania zaprosiliście Edytę Szkołut z Nonamen – uznaliście, że „Res Sacra Miser” bez kobiecego głosu nie zabrzmi tak wyraziście?

Środkowy moment zwolnienia w „Res Sacra Miser” aż prosił się delikatny kobiecy wokal. Edyta wspaniale wpasowała się w klimat utworu. Dziewczyna posiada bardzo charakterystyczny wokal z wyraźnym, aczkolwiek delikatnym vibrato, bardzo jasny i przejrzysty. Idealny dla koncepcji muzycznej, w jakiej się obracamy. Dzięki niej przenieśliśmy utwór w zupełnie inne przestrzenie artystyczne.

A skąd pomysł na skrecze w końcówce „On Earth As it Is In Heaven”, kontrastujące z jej piosenkową wręcz formą? Wojciech Zakrzewski to pewnie jakiś DJ czy producent?

Wojtek jest DJ-em. Stwierdziliśmy – dlaczego nie? Jeżeli na naszej płycie w utworze „Ever Dream This Man?”pPojawia się melorecytacja zahaczająca nawet o rap, to dlaczego nie zrobić na złość zatwardziałym fanom „jedynie słusznego” klasycznego progrocka i nie wrzucić do utworu scratchy? (śmiech).  A tak na serio – był to kolejny eksperyment z poszerzeniem horyzontów, który świetnie się sprawdził i odświeżył całość.

Efektownie brzmi też orientalny w klimacie „They Rule The World” – wydaje mi się, że bogactwo etnicznej, nie tylko bliskowschodniej muzyki, pociąga was coraz bardziej?

Tak. Widzę to od samego początku, mając tutaj na względzie utwór „Ecce Homo” z pierwszej płyty „Art For Art’s Sake”. Już tam pojawiła się wschodnia skala. Na obecnej płycie zabaw ze wschodem jest znacznie więcej. To nas kręci. Kręcą nas wycieczki w nieznane na pierwszy rzut ucha krainy muzyczne, które kryją w sobie wiele wspaniałych dźwięków. Powiem więcej – słuchając naszych nowych szkiców muzycznych widzę, że coraz głębiej idziemy w niestandardowe, wschodnie skale. Brzmi to po prostu świetnie i zarazem tajemniczo.

Finałowy „The Dawn & Possibility Of An Island” to z kolei nie tylko najdłuższa jak dotąd kompozycja w waszym dorobku, ale też utwór zdający się być rodzajem waszej artystycznej deklaracji – dlatego zamyka „Anywhere Out Of The World”?

Utwór ten ma wszystko co, co mamy w swoim arsenale – przestrzenne płynące z melodią syntezatory, delikatny śpiew, wschodnie skale, klimat rockowo-etniczny, rozbudowane formy muzyczne a co najważniejsze – chwytliwe dla ucha, pozostające w głowie melodie. Myślę, że ten utwór idealnie żegna słuchacza z naszą płyta, bo żegna w taki sposób, że płytę chce się odsłuchać raz jeszcze. Taką mam nadzieję.

Mroczne partie chóralne, transowe, wręcz nawiedzone, rock progresywny, space rock – jest to jednocześnie również zapowiedź waszego przyszłego kierunku?

Na pewno każda płyta jest zapowiedzią kolejnej. Pokazuje w jakim kierunku zespół się rozwija. Jak pisałem – nie trzymamy się kurczowo żadnego stylu. Jeżeli uznamy, że chcemy na płycie mieć utwór gitarowy utrzymany w koncepcji np. rapu – taki zrobimy, jeżeli tylko będziemy się przy tym świetnie bawić. Obecnie natomiast widzę, że idziemy w przestrzeń, melodię, rozbudowaną formę i pewną niebanalność podaną w przystępny sposób. Lubimy słuchać muzyki, która powoduje chwile uniesienia. Taką też staramy się tworzyć.

Tytuł albumu „Anywhere Out Of The World” nawiązuje do poezji Charlesa Baudelaire'a, jednak w tekstach idziecie dalej  niż autor legendarnych „Kwiatów zła” – to nie jest raczej klasyczny album koncepcyjny, ale też w pewnym sensie powiązane ze sobą obserwacje otaczającego nas świata?

Głównym kręgosłupem albumu jest Baudelaire'rowski splin „Anywhere Out Of The World”, jednak żaden z utworów nie nawiązuje bezpośrednio do niego. Chodzi o rodzaj idei – ucieczki od otaczającego nas świata. Każdy utwór z osobna reprezentuje inny rodzaj wyzbycia się okowów rzeczywistości – czy to ucieczka w sen, myśli, śmierć, miłość, tęsknotę za utraconym bezpowrotnie dzieciństwem. ,,Anywhere Out Of The World'” spina koncepcje też pod względem uniwersalnym – mianowicie muzyka sama w sobie jest naszą ucieczką z tego świata.

Dlatego w pierwszy na płycie utwór tytułowy wpletliście łacińską maksymę „Amor vincit omnia/lie” oznaczającą, że nastąpił całkowity upadek ideałów, a na finał pojawia się jednak światełko w tunelu „omnia vincit amor et nos cedamus amori”, że miłość przezwycięża wszystko?

Tak, jest to zdecydowanie element spajający pierwszy i ostatni utwór na płycie. Zaczynamy od upadku ideałów, od załamania, bezradności, śmierci zdolności do kochania – głównych pobudek prowadzących do decyzji opuszczenia tego świata - wszędzie będzie lepiej byle nie tu. Natomiast po całej ,,przygodzie'” i mnogości wszelakich przemyśleń dochodzimy do końcowego utworu, który każe nam wierzyć, że są rzeczy dzięki którym warto chwytać się tego świata. Rzeczy dzięki, którym ten świat nie jest do końca taki zły. Utworem o bardzo pozytywnym przesłaniu jest także    „Overview Effect”, który jest mniej więcej w środku płyty jednak pomieszanie reprezentuje też parabole i zmienne stanów – negatywnych bądź pozytywnych, których czepia się podmiot w miarę trwania albumu.

W ambitnym rocku nie ma więc miejsca na teksty o niczym, warstwa słowna jest dla was równie ważna jak muzyka?

Jak najbardziej. Utwory same w sobie miały mieć koncepcje swoistej opowieści muzycznej. Każdy utwór jest osobnym opowiadaniem. Zmiany napięcia i motywów muzycznych mają z reguły odwzorowywać nastroje, uczucia i stany w jakich znajduje się podmiot czy narrator utworu.

Co ciekawe obywacie się bez zewnętrznego producenta – to efekt skrystalizowanej w 100 % wizji brzmienia zespołu, etc., czy konieczność wynikająca z niezależności?

Nigdy nie mieliśmy producenta. I chociaż z jednej strony daje to pewną przestrzeń na własne pomysły i eksperymenty, dobry producent to ważna persona w zespole. Życie bez producenta skutkuje tym, że na jeden sukces przypadają dwie porażki, gdyż wszystko co robimy opieramy o własne doświadczenie. A jak wiadomo, nie ma doświadczenia bez analiz własnych błędów i potknięć. Droga do sukcesu bez producenta jest dłuższa i bardziej wyboista, ale faktycznie tworzona tylko wg naszych zasad. To daje pewną satysfakcję, jeżeli udaje się stworzyć samemu materiał, który jest doceniony przez rynek. Myślę, że gdyby nadarzyła się okazja, spróbowalibyśmy współpracy z producentem, jako kolejny eksperyment. W muzyce jest trochę tak jak w każdym innym biznesie – trzeba zaryzykować, żeby coś osiągnąć. Obecnie ryzykujemy bez producenta, chętnie zaryzykowałbym i z nim. Potem można wyciągnąć własne wnioski.

Udało wam się jednak podpisać kontrakt z Pronet Records. Po niemiłych doświadczeniach z poprzednim wydawcą Legacy-Records, który zakończył działalność wkrótce po wydaniu „Beyond The Frontier” nie obawialiście się, że po raz kolejny efekty waszej pracy mogą pójść na marne, a płyta dotrze do nielicznych słuchaczy?

Legacy-Records, pomimo tego, że z nieznanych przyczyn zapadli się pod ziemię z naszymi pieniędzmi za sprzedane płyty (z niepotwierdzonych źródeł wiem, że mogło to być od kilkuset do kilku tysięcy sztuk), sfinansowali nam całą sesję nagraniową poprzedniej płyty. Stąd nie płaczemy po nocach, że zostaliśmy wyrolowani. Wiem, że inne zespoły miały z nimi gorzej, bo nie dostały ani złotówki. Na co warto zwrócić uwagę, to obecna wytwórnia, czyli Pronet Records, dzięki której istniejemy, tworzymy i obecna płyta ukazała się na rynku. Ci ludzie uwierzyli w nas, w naszą muzykę i w to co robimy. Zaryzykowali, zainwestowali i mam nadzieję, że wszyscy na tym wiele zyskamy. Współpraca z nimi już daje nam bardzo wymierne korzyści. To świetni ludzie, którzy znają się nie tylko na muzyce ale i na specyfice tego trudnego rynku, a co najważniejsze, nie odebrali nam praw do naszej muzyki, co się chwali!

Myślicie już o jak najlepszym wypromowaniu „Anywhere Out Of The World” , tak więc w najbliższych miesiącach będziecie zapewne bardziej aktywni koncertowo? Są szanse na większą liczbę waszych występów w innych regionach kraju niż Małopolska? 

Koncerty to temat na osobny artykuł. Zanim powiem coś o koncertach, trzeba byłoby poznać specyfikę obecnego rynku koncertowego, który działa na zasadzie – „chcesz grać – płać”. Nie oceniam tego, czy jest to fair czy nie, bo z punktu widzenia właściciela sal koncertowych czy knajp też chciałbym zarobić. Ale niestety minęły czasy, kiedy, bądź co bądź jeszcze mało znany zespół mógł wyjechać w trasę i wyjść na przysłowiowe zero. Często powtarzam tutaj taką jedną zasadę, że aby zespół mógł koncertować, musi być trochę znany. Aby zespół był znany, musi koncertować. Koło się zamyka, a możliwości organizacji koncertów są coraz gorsze. Bardziej znane zespoły, z którymi fajnie byłoby zagrać wymagają pieniędzy za suport. Kluby wymagają dużych nakładów finansowych za wynajem sal. Publiczność przyzwyczajona do darmowej sztuki z Internetu chce płacić za bilety symboliczne kwoty lub chodzić na darmowe koncerty. Mając to na względzie, zespoły, które zadłużyły się na tysiące złotych podczas sesji nagraniowej, jak my i wielu nam podobnych stoją potem przed barierą nie do pokonania. Czekamy na trochę szczęścia, dostrzeżenia, może uda się wbić na jakieś festiwale. Ale to też nie jest proste, bo większość festiwali jest zarządzana przez ludzi, którzy mają od lat swoich faworytów. Mam nadzieję, że to co mówię jest trochę na wyrost i za kilka miesięcy, będąc w trasie, będziemy się z tego śmiać i stwierdzimy, że wystarczyło trochę mocniej popracować. I to też będziemy robić, aby dojechać do jak największej ilości fanów bez względu na przeciwności. A o wszystkich koncertach dowiecie się z naszego Facebooka www.facebook.com/hellhavenband

Wojciech Chamryk

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4962859
DzisiajDzisiaj250
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień3809
Ten miesiącTen miesiąc45692
WszystkieWszystkie4962859
34.204.181.19